Buszujący w...

Nota od autora:

Cholera jasna! Co ja zrobiłem? Miałem jakieś marzenia, a tu co? Chciałem uciec do jakiegoś lasu, chciałem być wolny, chciałem być niezależny. No cóż! Takie życie (tym bardziej, jeśli ma się taką siostrę jak Phoebe). Mniejsza z tym! Jutro wyjeżdżam do kolejnej szkoły. Minęło sporo czasu zanim rodzice znaleźli mi szkołę, do której chcieli przyjąć moją personę. Nie wspomnę już nawet, jaką opinię wystawili o mnie „ci z Pencey". Mniejsza o to! Niedawno zorientowałem się, że wszystko to, co robiłem było buntownicze i właściwie nie miało żadnego celu. Teraz czuję jednak, że odnalazłem swoją postać, czego nie potrafię nawet wytłumaczyć.
Budząc się z dość przyzwoitego, ośmiogodzinnego snu, zastanawiam się, co mam zrobić. Po chwili jednak uświadamiam sobie, że początek dzisiejszego dnia zwiastuje podróż do nowej szkoły. Zastanawia mnie fakt, iż rodzice wybierają mi zawsze szkoły z internatem. Są już przecież takie bez „mieszkań dla studentów". Zresztą wcale mnie to nie obchodzi - spadam stąd (mam nadzieję). Najpierw jednak zmierzam do łazienki w celu uzupełnienia porządku na moich twarzy i głowie. Po odpowiedniej pielęgnacji głowy, twarzy i zębów nawet, wyruszam na zwiady do kuchni, gdzie udało mi się upolować stos naleśników przygotowanych ówcześnie przez jednego z moich rodziców. Pałaszując śniadanie domyślam się, że naleśniki są dziełem ojca, który jak zwykle zjawił się w chwili najwyższej ekstazy mojego podniebienia i oznajmił, że na nas już pora. Toteż zabieram z mojego pokoju walizkę i przypominam sobie jednocześnie, że powinienem uciec.
Ekhm! Właśnie siedzę sobie obok ojca w pociągu, który dowiezie nas do Masechusets, gdzie będę uczył się w czymś, czego nazwy nie pamiętam. Miało być odrobinę inaczej (o czym świadczy powyższy tekst), ale skoro jestem już w drodze, to być może nie na darmo. W pojazdach zwanych pociągami zazwyczaj bywa nudno, dlatego po męczących medytacjach staram się obserwować krajobraz, w skutek czego zasypiam.
Budzę się nie wiadomo kiedy po bezsennym momencie snu i już po chwili orientuję się, że, ku mojemu zdziwieniu, dojechaliśmy. Wysiadam więc z pociągu, po czym mój ojciec idzie w moje ślady. Przed oczami mam dość potężną stację kolejową, która w mojej wyobraźni wyglądała nieco inaczej. Następnie nieśmiało stawiając krok za krokiem, prowadzony nieskazitelnością i orientacją taty doszedłem do miejsca moich niebanalnych, bo „pociągowych" rozmyślań. Jeśli zaś idzie o Masechusets, to trzeba przyznać, że to miasto posiada swój osobisty urok. Nie ma tylu zatłoczonych ulic, sklepów czy chociażby kanałów, co w Nowym Jorku. A poza tym w okolicy występuje mnóstwo zieleni i właśnie dlatego mi się tu podoba. Na szczęście szybko przyzwyczajam się do nowych miejsc, co spowoduje moje szybkie lekceważenie czaru zawartego w owej miejscowości.
Cóż! Jedyną osobą, która nas przywitała po przybyciu do budynku moich zmagań z wiedzą, był odrażający woźny, który prawdopodobnie po wstaniu z krzesła będzie wlókł swoje spocone dłonie po wypastowanej posadzce.
- A wy dokąd? - zakrzyknął na powitanie, a w odpowiedzi usłyszał tłumaczące słowa człowieka, który mnie spłodził. Zaraz po owym incydencie, nadzwyczaj uprzejmy woźny, zaprowadził nas w miejsce mojej kwatery. Niestety jego zgarbione plecy i czyszczące podłogę ręce odkuły moją uwagę od obserwacji wnętrza, przez co trudno mi opisywać owo wnętrze.
Wchodzę do środka mojej celi, po czym dowiaduję się, że jest ona jednoosobową, co zresztą można stwierdzić jedynie zerkając na ledwie wciśnięte łóżko i biurko wielkości taboretu. Dodam także, że to jedyny plus w tym całym zamieszaniu, będącym niejednokrotnie minusem. Ojciec postanawia rozpakować moje bagaże, w związku z czym ja postanawiam zwiedzić budynek mieszczący w sobie kilkaset pokoi dla studentów. Nie trzeba zastanawiać się długo, aby snuć domysły, iż kujonów tutaj nie mają, o czym świadczą m.in. dziwne odgłosy (prawdopodobnie muzyka metalowa, której w sumie nie można nazwać muzyką) dobiegające zza drzwi „siódemki". Poza tym klasycznym przykładem, w „jedenastce" parę osób (bo nie można stwierdzić, że są to dwie persony) zabawia się wzajemnie w słyszalnie zbereźny sposób. Oprócz tego nauczyciele wyglądają na ważniaków (przynajmniej jeden, który chyba się zgubił gdzieś, gdzie nie powinno go być) - cholerne belfry. Mniejsza o to! (Kurczę, powtarzam to już trzeci raz - Phoebe twierdzi, że zbyt często nasuwa mi się to na język). Phoebe to chyba jedyna osoba, której się słucham, bo tylko dzięki niej chodzę jeszcze po tym zasranym świecie. w każdym razie nie mam ochoty tu się uczyć, więc jak tylko ojciec sobie pójdzie to uciekam.
Mogę być z siebie dumny, gdyż jak powiedziałem tak też zrobiłem. Szczerze pisząc to wystarczyło tylko wyjść i postanowić brak powrotu. Jestem teraz sam w wielkim mieście (ojej! Skąd ja to znam?), które tym razem jest absolutnie obce. Żeby było zabawniej, to dodam, że jedyną osobą, jaką tu znam to obrzydliwy woźny. Cóż! Właśnie poczułem, jak coś mokrego spadło mi na dłoń, a zaraz potem na nos. Podejrzewam, że to deszcz, choć mam nadzieję, że ulewy z tego nie będzie. Nadzieja matką głupich, bo nie mija nawet kilka sekund, a z nieba lunęło, jak z dziurawego garnka. Tak sobie myślę, że naprzeciwko mnie jest prawdopodobnie hotel, w którym można by wynająć pokój, gdzie byłoby mniejsze ryzyko zamoknięcia, a co się z tym wiąże - zachorowania. Dzisiejszego dnia mój mózg obfituje w dobre pomysły, więc nie widząc przeszkód, wszedłem do środka budynku nazwanego przeze mnie hotelem. Na zewnątrz bowiem wyglądał normalnie, ale wystarczyło przekroczyć tylko próg, aby przekonać się, iż pozory mylące są. W recepcji stoi obleśny facet (kolejny w tym mieście), który zapewne dawno nie obcinał włosów w nosie, a miód (chyba, że to mózg) wylewa mu się z uszu niczym deszcz za oknem. U tegoż jegomościa zmuszony jestem wynająć sobie pokój, w którym, jak się okazało, roi się od faraonek, a z kranu leci żółta woda; śmierdząca szambem chyba. Pocieszam się jednak tym, że cały dzień mam do swojej dyspozycji i mogę go spaskudzić i zmarnotrawić (czego wcale nie chcę) albo dobrze wykorzystać.
Zastanawia mnie fakt, że skoro sprzeciwiam się temu zasranemu światu, to dlaczego by go nie zmienić; może wartałoby chociaż spróbować? Po krótkim wdechu i długim wydechu stwierdzam, że ja jestem buntownikiem i moją sprawą jest buntować się, a nie zmieniać świat. To właśnie w skutek mojego buntu ktoś powinien zareagować i wymyślić jak ulepszyć życie na naszej rodzimej planecie.
Nie chcąc opuszczać lokum, w obawie niespodziewanej inwazji mrówek, proszę boja o zakup jakiegokolwiek środka owadobójczego. Bój ów sprawdził się niezawodnie, bo nie minęło dziesięć minut, a był już z powrotem niosąc w ręku kilka paczek trutki na myszy, co sprawiło, że w mojej głowie narodziła się idea, którą, jak to na dzisiejszy dzień przystało, wprowadziłem w życie. Otóż, zmieszawszy antymyszowe jedzenie z cukrem, położyłem mieszaninę na środku pokoju, gdzie w mig pojawiło się setki mrówek. Minęła godzina, a po cukrze z trutką nie było ani śladu, lecz, co się z tym wiążę, zamiast tego miałem w pokoju cmentarzysko miniaturowych robali, które przysypałem cukrem. Na owym daniu zaraz pojawiły się żywe koleżanki, które po skonsumowaniu nieżywych, aczkolwiek zatrutych towarzyszek od razu padły trupem. Dobrze, że chociaż przed śmiercią zaznały odrobinę słodyczy. Realizacja tego planu zajęła mi resztę dnia, tak że nie zorientowałem się kiedy zapadła noc, a w chwilę po rozkodowaniu tej informacji przez mój mózg, przysiąc mogłem, iż wszelkie mrówki w tym domu wyzdychały. Zaś w celu usunięcia mrówczych trupów wezwałem uczynnego boja, który wezwał z kolei pokojówkę, a ta już dobrze wiedziała cóż uczynić ze stadem martwych faraonek.
Po ówczesnym położeniu się do łóżka, spoglądam dookoła siebie i z powodu nocy, ciemność jedynie widzę, co powoduje nadmiernie straszną atmosferę (rodem z horroru). W dodatku wydaje mi się, że coś wisi w powietrzu. W dodatku do moich gałek ocznych dociera widok okropnego czarnego cienia, należącego zdaje się do kata jakiegoś. Nie mam pojęcia czyja ta zjawa, ale to coś idzie w moim kierunku! (Cholera! Przecież ja nie daję wiary duchom!) Ze względu na niechęć oglądania tego czegoś, zamykam oczy, co i tak jest niewykonalne, gdyż oczy przed zamknięciem powinny być otwarte, a ja mam je zamknięte. Rezygnuję więc z próby zamknięcia zamkniętych już oczu, gdyż wykonanie takiej czynności jest kompletnym nonsensem. Ostatni raz tak bardzo bałem się tylko wtedy, kiedy ten skurwiel, Maurice, chciał mnie pobić. Cholera jasna! To coś, czego się boję włazi we mnie! Ja już chyba nie jestem sobą...
„Ależ oczywiście, że nie jesteś - Holdenie Caulfield. Zapewne teraz widzisz swoje ciało. A propos - do twarzy ci bez niego. Teraz ja dysponuję twoim ciałem; pozwól więc, że ja dokończę tę historię.
Nie ważne jak się czuję. Holden zawsze pisał o swoich uczuciach, a ponieważ nie jestem Holdenem, to nie będę o nich pisał. Dlaczego w niego wlazłem? Bo i tak był już na dnie! Nic mu się nie opłacało - przeżył już swoje. Co się z nim stało? Jest teraz duchem, a ściślej mówiąc - nie żyje! Chciał uciec, to i uciekł; tam będzie mu lepiej.
Kurczę! Ale on ma ciało. Żałujcie, że nigdy go nie widzieliście. Nie powiem, co teraz robię, bo to zbereźne. Nie będę też przeciągał tej noweli, bo i tak jest za długa..."
To był potworny koszmar. W dodatku po otwarciu oczu dalej go pamiętam. (Cholera! Jakie ja mam sny!? To straszne jest.) Zastanawia mnie, co ja jeszcze robię w tym ohydnym pokoju. Biorę prysznic, ubieram się, pakuję rzeczy i wychodzę, gdyż nie mam ochoty dłużej tutaj być. Lekcje zaczynają się o godzinie 1000 co oznacza, że mam godzinę na powrót do szkoły - a raczej na podjęcie decyzji o powrocie do szkoły i perfidnego pokoju. Narzekaniem jednak zbyt wiele nie uda mi się zdziałać.
Idę i myślę sobie, iż skoro zapisali mnie do miejsca, w którym banda zakutych łbów pochłania wiedzę, a raczej stara się to robić, to zamiast wiecznie uciekać powinienem stawić czoła problemowi. Wiem, że się powtarzam, jeśli jednak dwa razy przyszło mi to samo na myśl, znaczyć to może, że to nie byłoby głupie. Mniejsza z tym! Wracam. Właściwie daleko nie mam, gdyż wystarczy obrócić głowę w prawo, aby zorientować się, że me dolne kończyny zaniosły mnie w pobliże budynku szkolnego. Cóż! To wszystko musi coś znaczyć i dlatego, podjąwszy decyzję, wchodzę do środka.
Po bardziej uważnej niż przedtem obserwacji wnętrza stwierdzam, że nie będę go opisywał, bo od razu widać, iż do dobrych szkół ta nie należy. Tym bardziej, że po ścianach łażą karaluchy, a w każdym kącie widnieje pajęczyna.
Pierwszą lekcją jest język angielski. Około piątej minuty po dzwonku do sali pełnej ptasich móżdżków wchodzi łysy facet w okularach mających szkła grubości szyb antywłamaniowych. O dziwo rozpoczyna lekcję od literatury, po czym zapowiada, że gramatyki mamy uczyć się we własnym zakresie, gdyż on nie lubi marnować czasu na pierdoły. Czytamy „Hamleta", którego autorem jest William Shakespeare. Ten cały Hamlet to chory człowiek! Miał dziewczynę i bogatą rodzinę, a ten idiota pozabijał wszystkich ze sobą włącznie. Mimo to Shakespeare był całkiem dobrym pisarzem i na pewno zostałbym jego kumplem. Mniejsza o to!
Nie napiszę co było na następnych lekcjach. Powiem tylko, że to jedyna szkoła, która mi się podoba. Po raz pierwszy czuję, że chcę się uczyć tj. zdobyć wykształcenie.
Kończąc lekcje zastanawiam się co będę robić do końca dnia. W związku z tym, iż zadania mi się odrabiać nie chce, pójdę pozwiedzać miasto.
Ledwie wychodzę z internatu, a już widzę jakiegoś brzdąca z woreczkiem przy nosie. W tym właśnie momencie czuję potrzebę pomagania ludziom, dlatego podchodzę do niego i wyrywam mu woreczek z dłoni. W następnej sekundzie chłopaczek rzuca się na mnie z pięściami, po czym ja wywracam się. Myślę sobie, że narkoman da sobie spokój, a on jak na złość zaczyna mnie kopać, potem się potyka, w związku z czym muszę szarpać się z nim na ziemi, a że nieszczęścia chodzą parami, nie zauważywszy wturlaliśmy się na jezdnię.
W końcu oddaję mu śmierdzący worek; jak chce, to niech się truje! Oprócz tego, że prawdopodobnie nic mi nie jest, nie mogę wstać z powodu potwornego bólu brzucha...
Nie pamiętam co było dalej, bo ujrzałem tylko swoje zmasakrowane ciało, po czym byłem już w jakimś innym miejscu, (którego nie mogę opisać ze względu na zakaz). Napiszę tylko, że warto było odebrać worek wspomnianemu wcześniej chłopakowi, który patrząc na moją śmierć wypuścił świństwo z ręki i więcej tego nie podniósł.

Rozdział 1. Rozdział I

Cholera jasna! Co ja zrobiłem? Miałem jakieś marzenia, a tu co? Chciałem uciec do jakiegoś lasu, chciałem być wolny, chciałem być niezależny. No cóż! Takie życie (tym bardziej, jeśli ma się taką siostrę jak Phoebe). Mniejsza z tym! Jutro wyjeżdżam do kolejnej szkoły. Minęło sporo czasu zanim rodzice znaleźli mi szkołę, do której chcieli przyjąć moją personę. Nie wspomnę już nawet, jaką opinię wystawili o mnie „ci z Pencey". Mniejsza o to! Niedawno zorientowałem się, że wszystko to, co robiłem było buntownicze i właściwie nie miało żadnego celu. Teraz czuję jednak, że odnalazłem swoją postać, czego nie potrafię nawet wytłumaczyć.
Budząc się z dość przyzwoitego, ośmiogodzinnego snu, zastanawiam się, co mam zrobić. Po chwili jednak uświadamiam sobie, że początek dzisiejszego dnia zwiastuje podróż do nowej szkoły. Zastanawia mnie fakt, iż rodzice wybierają mi zawsze szkoły z internatem. Są już przecież takie bez „mieszkań dla studentów". Zresztą wcale mnie to nie obchodzi - spadam stąd (mam nadzieję). Najpierw jednak zmierzam do łazienki w celu uzupełnienia porządku na moich twarzy i głowie. Po odpowiedniej pielęgnacji głowy, twarzy i zębów nawet, wyruszam na zwiady do kuchni, gdzie udało mi się upolować stos naleśników przygotowanych ówcześnie przez jednego z moich rodziców. Pałaszując śniadanie domyślam się, że naleśniki są dziełem ojca, który jak zwykle zjawił się w chwili najwyższej ekstazy mojego podniebienia i oznajmił, że na nas już pora. Toteż zabieram z mojego pokoju walizkę i przypominam sobie jednocześnie, że powinienem uciec.
Ekhm! Właśnie siedzę sobie obok ojca w pociągu, który dowiezie nas do Masechusets, gdzie będę uczył się w czymś, czego nazwy nie pamiętam. Miało być odrobinę inaczej (o czym świadczy powyższy tekst), ale skoro jestem już w drodze, to być może nie na darmo. W pojazdach zwanych pociągami zazwyczaj bywa nudno, dlatego po męczących medytacjach staram się obserwować krajobraz, w skutek czego zasypiam.
Budzę się nie wiadomo kiedy po bezsennym momencie snu i już po chwili orientuję się, że, ku mojemu zdziwieniu, dojechaliśmy. Wysiadam więc z pociągu, po czym mój ojciec idzie w moje ślady. Przed oczami mam dość potężną stację kolejową, która w mojej wyobraźni wyglądała nieco inaczej. Następnie nieśmiało stawiając krok za krokiem, prowadzony nieskazitelnością i orientacją taty doszedłem do miejsca moich niebanalnych, bo „pociągowych" rozmyślań. Jeśli zaś idzie o Masechusets, to trzeba przyznać, że to miasto posiada swój osobisty urok. Nie ma tylu zatłoczonych ulic, sklepów czy chociażby kanałów, co w Nowym Jorku. A poza tym w okolicy występuje mnóstwo zieleni i właśnie dlatego mi się tu podoba. Na szczęście szybko przyzwyczajam się do nowych miejsc, co spowoduje moje szybkie lekceważenie czaru zawartego w owej miejscowości.
Cóż! Jedyną osobą, która nas przywitała po przybyciu do budynku moich zmagań z wiedzą, był odrażający woźny, który prawdopodobnie po wstaniu z krzesła będzie wlókł swoje spocone dłonie po wypastowanej posadzce.
- A wy dokąd? - zakrzyknął na powitanie, a w odpowiedzi usłyszał tłumaczące słowa człowieka, który mnie spłodził. Zaraz po owym incydencie, nadzwyczaj uprzejmy woźny, zaprowadził nas w miejsce mojej kwatery. Niestety jego zgarbione plecy i czyszczące podłogę ręce odkuły moją uwagę od obserwacji wnętrza, przez co trudno mi opisywać owo wnętrze.
Wchodzę do środka mojej celi, po czym dowiaduję się, że jest ona jednoosobową, co zresztą można stwierdzić jedynie zerkając na ledwie wciśnięte łóżko i biurko wielkości taboretu. Dodam także, że to jedyny plus w tym całym zamieszaniu, będącym niejednokrotnie minusem. Ojciec postanawia rozpakować moje bagaże, w związku z czym ja postanawiam zwiedzić budynek mieszczący w sobie kilkaset pokoi dla studentów. Nie trzeba zastanawiać się długo, aby snuć domysły, iż kujonów tutaj nie mają, o czym świadczą m.in. dziwne odgłosy (prawdopodobnie muzyka metalowa, której w sumie nie można nazwać muzyką) dobiegające zza drzwi „siódemki". Poza tym klasycznym przykładem, w „jedenastce" parę osób (bo nie można stwierdzić, że są to dwie persony) zabawia się wzajemnie w słyszalnie zbereźny sposób. Oprócz tego nauczyciele wyglądają na ważniaków (przynajmniej jeden, który chyba się zgubił gdzieś, gdzie nie powinno go być) - cholerne belfry. Mniejsza o to! (Kurczę, powtarzam to już trzeci raz - Phoebe twierdzi, że zbyt często nasuwa mi się to na język). Phoebe to chyba jedyna osoba, której się słucham, bo tylko dzięki niej chodzę jeszcze po tym zasranym świecie. w każdym razie nie mam ochoty tu się uczyć, więc jak tylko ojciec sobie pójdzie to uciekam.
Mogę być z siebie dumny, gdyż jak powiedziałem tak też zrobiłem. Szczerze pisząc to wystarczyło tylko wyjść i postanowić brak powrotu. Jestem teraz sam w wielkim mieście (ojej! Skąd ja to znam?), które tym razem jest absolutnie obce. Żeby było zabawniej, to dodam, że jedyną osobą, jaką tu znam to obrzydliwy woźny. Cóż! Właśnie poczułem, jak coś mokrego spadło mi na dłoń, a zaraz potem na nos. Podejrzewam, że to deszcz, choć mam nadzieję, że ulewy z tego nie będzie. Nadzieja matką głupich, bo nie mija nawet kilka sekund, a z nieba lunęło, jak z dziurawego garnka. Tak sobie myślę, że naprzeciwko mnie jest prawdopodobnie hotel, w którym można by wynająć pokój, gdzie byłoby mniejsze ryzyko zamoknięcia, a co się z tym wiąże - zachorowania. Dzisiejszego dnia mój mózg obfituje w dobre pomysły, więc nie widząc przeszkód, wszedłem do środka budynku nazwanego przeze mnie hotelem. Na zewnątrz bowiem wyglądał normalnie, ale wystarczyło przekroczyć tylko próg, aby przekonać się, iż pozory mylące są. W recepcji stoi obleśny facet (kolejny w tym mieście), który zapewne dawno nie obcinał włosów w nosie, a miód (chyba, że to mózg) wylewa mu się z uszu niczym deszcz za oknem. U tegoż jegomościa zmuszony jestem wynająć sobie pokój, w którym, jak się okazało, roi się od faraonek, a z kranu leci żółta woda; śmierdząca szambem chyba. Pocieszam się jednak tym, że cały dzień mam do swojej dyspozycji i mogę go spaskudzić i zmarnotrawić (czego wcale nie chcę) albo dobrze wykorzystać.
Zastanawia mnie fakt, że skoro sprzeciwiam się temu zasranemu światu, to dlaczego by go nie zmienić; może wartałoby chociaż spróbować? Po krótkim wdechu i długim wydechu stwierdzam, że ja jestem buntownikiem i moją sprawą jest buntować się, a nie zmieniać świat. To właśnie w skutek mojego buntu ktoś powinien zareagować i wymyślić jak ulepszyć życie na naszej rodzimej planecie.
Nie chcąc opuszczać lokum, w obawie niespodziewanej inwazji mrówek, proszę boja o zakup jakiegokolwiek środka owadobójczego. Bój ów sprawdził się niezawodnie, bo nie minęło dziesięć minut, a był już z powrotem niosąc w ręku kilka paczek trutki na myszy, co sprawiło, że w mojej głowie narodziła się idea, którą, jak to na dzisiejszy dzień przystało, wprowadziłem w życie. Otóż, zmieszawszy antymyszowe jedzenie z cukrem, położyłem mieszaninę na środku pokoju, gdzie w mig pojawiło się setki mrówek. Minęła godzina, a po cukrze z trutką nie było ani śladu, lecz, co się z tym wiążę, zamiast tego miałem w pokoju cmentarzysko miniaturowych robali, które przysypałem cukrem. Na owym daniu zaraz pojawiły się żywe koleżanki, które po skonsumowaniu nieżywych, aczkolwiek zatrutych towarzyszek od razu padły trupem. Dobrze, że chociaż przed śmiercią zaznały odrobinę słodyczy. Realizacja tego planu zajęła mi resztę dnia, tak że nie zorientowałem się kiedy zapadła noc, a w chwilę po rozkodowaniu tej informacji przez mój mózg, przysiąc mogłem, iż wszelkie mrówki w tym domu wyzdychały. Zaś w celu usunięcia mrówczych trupów wezwałem uczynnego boja, który wezwał z kolei pokojówkę, a ta już dobrze wiedziała cóż uczynić ze stadem martwych faraonek.
Po ówczesnym położeniu się do łóżka, spoglądam dookoła siebie i z powodu nocy, ciemność jedynie widzę, co powoduje nadmiernie straszną atmosferę (rodem z horroru). W dodatku wydaje mi się, że coś wisi w powietrzu. W dodatku do moich gałek ocznych dociera widok okropnego czarnego cienia, należącego zdaje się do kata jakiegoś. Nie mam pojęcia czyja ta zjawa, ale to coś idzie w moim kierunku! (Cholera! Przecież ja nie daję wiary duchom!) Ze względu na niechęć oglądania tego czegoś, zamykam oczy, co i tak jest niewykonalne, gdyż oczy przed zamknięciem powinny być otwarte, a ja mam je zamknięte. Rezygnuję więc z próby zamknięcia zamkniętych już oczu, gdyż wykonanie takiej czynności jest kompletnym nonsensem. Ostatni raz tak bardzo bałem się tylko wtedy, kiedy ten skurwiel, Maurice, chciał mnie pobić. Cholera jasna! To coś, czego się boję włazi we mnie! Ja już chyba nie jestem sobą...
„Ależ oczywiście, że nie jesteś - Holdenie Caulfield. Zapewne teraz widzisz swoje ciało. A propos - do twarzy ci bez niego. Teraz ja dysponuję twoim ciałem; pozwól więc, że ja dokończę tę historię.
Nie ważne jak się czuję. Holden zawsze pisał o swoich uczuciach, a ponieważ nie jestem Holdenem, to nie będę o nich pisał. Dlaczego w niego wlazłem? Bo i tak był już na dnie! Nic mu się nie opłacało - przeżył już swoje. Co się z nim stało? Jest teraz duchem, a ściślej mówiąc - nie żyje! Chciał uciec, to i uciekł; tam będzie mu lepiej.
Kurczę! Ale on ma ciało. Żałujcie, że nigdy go nie widzieliście. Nie powiem, co teraz robię, bo to zbereźne. Nie będę też przeciągał tej noweli, bo i tak jest za długa..."
To był potworny koszmar. W dodatku po otwarciu oczu dalej go pamiętam. (Cholera! Jakie ja mam sny!? To straszne jest.) Zastanawia mnie, co ja jeszcze robię w tym ohydnym pokoju. Biorę prysznic, ubieram się, pakuję rzeczy i wychodzę, gdyż nie mam ochoty dłużej tutaj być. Lekcje zaczynają się o godzinie 1000 co oznacza, że mam godzinę na powrót do szkoły - a raczej na podjęcie decyzji o powrocie do szkoły i perfidnego pokoju. Narzekaniem jednak zbyt wiele nie uda mi się zdziałać.
Idę i myślę sobie, iż skoro zapisali mnie do miejsca, w którym banda zakutych łbów pochłania wiedzę, a raczej stara się to robić, to zamiast wiecznie uciekać powinienem stawić czoła problemowi. Wiem, że się powtarzam, jeśli jednak dwa razy przyszło mi to samo na myśl, znaczyć to może, że to nie byłoby głupie. Mniejsza z tym! Wracam. Właściwie daleko nie mam, gdyż wystarczy obrócić głowę w prawo, aby zorientować się, że me dolne kończyny zaniosły mnie w pobliże budynku szkolnego. Cóż! To wszystko musi coś znaczyć i dlatego, podjąwszy decyzję, wchodzę do środka.
Po bardziej uważnej niż przedtem obserwacji wnętrza stwierdzam, że nie będę go opisywał, bo od razu widać, iż do dobrych szkół ta nie należy. Tym bardziej, że po ścianach łażą karaluchy, a w każdym kącie widnieje pajęczyna.
Pierwszą lekcją jest język angielski. Około piątej minuty po dzwonku do sali pełnej ptasich móżdżków wchodzi łysy facet w okularach mających szkła grubości szyb antywłamaniowych. O dziwo rozpoczyna lekcję od literatury, po czym zapowiada, że gramatyki mamy uczyć się we własnym zakresie, gdyż on nie lubi marnować czasu na pierdoły. Czytamy „Hamleta", którego autorem jest William Shakespeare. Ten cały Hamlet to chory człowiek! Miał dziewczynę i bogatą rodzinę, a ten idiota pozabijał wszystkich ze sobą włącznie. Mimo to Shakespeare był całkiem dobrym pisarzem i na pewno zostałbym jego kumplem. Mniejsza o to!
Nie napiszę co było na następnych lekcjach. Powiem tylko, że to jedyna szkoła, która mi się podoba. Po raz pierwszy czuję, że chcę się uczyć tj. zdobyć wykształcenie.
Kończąc lekcje zastanawiam się co będę robić do końca dnia. W związku z tym, iż zadania mi się odrabiać nie chce, pójdę pozwiedzać miasto.
Ledwie wychodzę z internatu, a już widzę jakiegoś brzdąca z woreczkiem przy nosie. W tym właśnie momencie czuję potrzebę pomagania ludziom, dlatego podchodzę do niego i wyrywam mu woreczek z dłoni. W następnej sekundzie chłopaczek rzuca się na mnie z pięściami, po czym ja wywracam się. Myślę sobie, że narkoman da sobie spokój, a on jak na złość zaczyna mnie kopać, potem się potyka, w związku z czym muszę szarpać się z nim na ziemi, a że nieszczęścia chodzą parami, nie zauważywszy wturlaliśmy się na jezdnię.
W końcu oddaję mu śmierdzący worek; jak chce, to niech się truje! Oprócz tego, że prawdopodobnie nic mi nie jest, nie mogę wstać z powodu potwornego bólu brzucha...
Nie pamiętam co było dalej, bo ujrzałem tylko swoje zmasakrowane ciało, po czym byłem już w jakimś innym miejscu, (którego nie mogę opisać ze względu na zakaz). Napiszę tylko, że warto było odebrać worek wspomnianemu wcześniej chłopakowi, który patrząc na moją śmierć wypuścił świństwo z ręki i więcej tego nie podniósł.