Cena Zwróconego Honoru

Rozdział 1. Niespodziewane usterki

Witam. Oto pierwszy rozdział mam nadzieję że w przyszłości powieści. Zapraszam do oceny. Liczę na jak najwięcej konstruktywnych i obszernych komentarzy. Tekst zaliczany do gatunku SF.


 


CENA ZWRÓCONEGO HONORU


 


 


 


Rozdział I - Niespodziewane usterki.

Kontradmirał stał na pomoście bojowym swojego okrętu a w jego spojrzeniu rysowało się znudzenie. Spoglądał przez ponad półtorametrowej grubości szybę, obserwując przestrzeń otaczającą zewsząd metalowe wieżyczki pancernika. Nie licząc trzech krążowników wieżowych stanowiących osłonę, oraz zgrupowania Cymeryjskiego znajdującego się obecnie trzy godziny lotu od nich był tu wraz ze swoją załogą zupełnie sam. Miliardy kilometrów sześciennych pustki. Wywoływało to w Arthurze Mntekovskim , tak bowiem nazywał się Kontradmirał, poczucie zagubienia. Jego głowa zaprzątnięta była tysiącem myśli. Jedna z nich ciążyła mu znacznie mocniej niż inne - gdzieś tam, na jego ojczystej planecie została ona. Jedyna osoba, na której kiedykolwiek mu zależało. Choć nigdy nie uzyskał wzajemności, w tym momencie wyobrażał sobie wspólne spacery. Na które mógłby teraz z nią chadzać, gdyby nie obecna sytuacja we flocie.
-Zachciało im się ćwiczeń, do diaska. - wyszeptał, niemal niedosłyszalnie. -Chcą lepszych wyników, lepszego wyszkolenia, wyższej mobilności... Cholerni karierowicze, jakby im już nie wystarczały ciepłe posadki w biurach admiralicji. - odwrócił wzrok od szyby i zerknął w głąb pomieszczenia. Było ono sporych rozmiarów. Mieściło w sobie kilkadziesiąt stanowisk różnego przeznaczenia. Obok konsolet sterowania ogniem zauważyć można było komputery nawigacyjne, plansze służące do dowodzenia całym zgrupowaniem, czy też panele techniczne. Cały mostek tętnił życiem. Oficerowie techniczni wciąż wpatrywali się w ekrany, gdzie ukazane były rzędy cyfr, plany techniczne lub inne informacje niezrozumiałe dla nikogo innego, prócz nich samych. Panował ogólny zgiełk i harmider. Nic dziwnego, coś było nie tak. Bystrzejsi zauważyliby zdenerwowanie, które wypisane mieli niemalże wszyscy na swoich twarzach. W pewnym momencie do Mntekovskiego podszedł jego pierwszy oficer.
-Kapitanie - odezwał się po chwili - pilna wiadomość z maszynowni. - dodał odczytując z twarzy przełożonego zniecierpliwienie, wywołane oderwaniem go od posępnych myśli.
-Słucham, panie Lafayette. - powiedział Arthur odwracając się twarzą w stronę rozmówcy.
-Maszynownia zgłasza kłopoty z utrzymaniem mocy w tylnych powłokach. Pancerze sąsiadujące z silnikami nie wytrzymują temperatury i zaczynają się topić.
-Chryste, nie mogą tego jakoś naprawić? Podobno znają się na tym, a może mi się tylko wydawało, panie oficerze?
Lafayette zrozumiał, że jego dowódca jest w bardzo podłym humorze i nie należy go dziś drażnić. Lecz wiedział też, że wiadomość, jaką ma do przekazania jest bardzo ważna i nie może z nią zwlekać. Postanowił zatem od razu przejść do sedna sprawy.
-Niestety, ale nie jesteśmy w stanie zreperować ich we własnym zakresie. Potrzebne są wyspecjalizowane narzędzia, które znaleźć można jedynie w stoczniach.
-Zdaje pan sobie sprawę, dokąd właśnie zmierzamy? Może zapomniał pan też, na jakiej znajdujemy się jednostce?
-Dobrze sobie zdaję z tego sprawę. Ale ta sprawa naprawdę jest pilna. Mówiąc wprost -jeśli natychmiast nie zawrócimy w stronę Ziemi, rufa naszego okrętu stopi się tak samo, jak masło na patelni.
Kontradmirał spojrzał na niego z nieukrywaną złością. Lecz po chwili opanował się i odrzekł:
-Czy pańskie słowa doprawdy nie są lekko przesadzone?
-Obawiam się, że nie, Sir.
-No cóż, zatem chyba nie mamy wyboru, czyż nie? - Mntekovski podszedł do panelu umieszczonego tuż przed nim. Chwycił w dłoń słuchawkę radiotelefonu i powiedział:
-Proszę mnie połączyć z maszynownią, Roberts.
Z głośniczka dało się słyszeć ledwo zrozumiałą odpowiedź, a potem ciszę, przerywaną jedynie piskliwym sygnałem wybierania. Parę sekund później lampka na ekraniku zaświeciła się na zielono, i z głębi słuchawki dało się słyszeć odpowiedź.
-Donald David. Maszynownia, pokład D.- Słucham Panie Kontradmirale.
-Jak sytuacja?
-Powłoki boczne rufowe nagrzały się już do tysiąc sześciuset stopni Celsjusza. Jeszcze sześćdziesiąt i będziemy mogli je zbierać do wiaderka. Próbowaliśmy schładzać, ale niewiele to dało.
-Czy w obecnym stanie uda nam się dolecieć do orbity Marsa?
W słuchawce przez chwilę zapanowała cisza. Jedynie gdzieś w tle można było wyłapać dźwięki ożywionej rozmowy i krzyków. Nagle dało się słyszeć ten sam głos, co wcześniej.
-Sir, obecnie nie wiemy, czy uda nam się lecieć dłużej, niż dziesięć minut bez poważnych uszkodzeń, które załatwią temu okrętowi kilka miesięcy darmowego urlopu w stoczni.
Mntekovski zmarszczył brwi.
-Zrozumiałem. -odpowiedział. -Proszę wracać do obowiązków. - Po czym odłożył słuchawkę. Chwilę stał, nie wykonując żadnego ruchu. LaFayette mimowolnie odsunął się nieco od swojego przełożonego. Nagle światło na mostku lekko zamrugało.
-Zawracamy - Cicho rozkazał Kontradmirał. - Nowy kurs -planeta Ziemia; najbliższa stocznia, zdolna do potrzebnej nam naprawy. Sundyskie, proszę odnaleźć najbliżej położony korytarz Freuda i skierować do niego okręt. Tymczasem zredukować prędkość i zmniejszyć moc w silnikach głównych o trzydzieści procent.
-Co z eskortą? - zapytał Lafayette.
-Oficer łączności.- poinformować innych dowódców, lecą z nami.
Po czym zszedł z mostka. Oficerowie bez komendy wstali na baczność. Był zmęczony. Dzisiejszy dzień był dla niego ciężki, a obecna sytuacja jedynie go pogorszyła. Doszedł do drzwi. Te rozsunęły się z cichym sykiem ukazując korytarz po ich drugiej stronie. Jedyne, o czym teraz marzył to filiżanka ciepłej kawy. Zszedł zatem dwa pokłady poniżej mostka i udał się do okrętowej kafejki dla oficerów. Lokal obecnie był niemalże pusty. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał po pomieszczeniu. Chwilę potem skierował się pewniejszym krokiem w stronę jednego ze stolików, przy którym siedział na ubrany biało oficer.
-Słyszałem, że wracamy do domu - zagadnął młody mężczyzna pijący powoli kawę. -Zdążę może na środowy mecz Lakersów?
-Harford, to nie czas na żarty. Jestem zupełnie wykończony. -Mntekovski dosiadł się do stolika i zaczął wodzić po sali wzrokiem poszukując kelnerki. -Ta zmiana planów jest mi bardzo nie na rękę. Chyba wiesz dlaczego.
-Taak, coś mi się obiło o uszy. -oficer ściszył głos - Ale nie sądzisz, że to, co planujesz jest zbyt niebezpieczne? - W końcu to jednak admiralicja. Jesteś im podporządkowany, a nie wiesz na jak duże poparcie we flocie możesz liczyć.
Kontradmirał spojrzał na niego spokojnym wzrokiem. Poprawił się na fotelu, ale już nie odpowiedział. Właśnie podeszła do nich ładna kelnerka i zapytała. na co ten ma ochotę. Po złożeniu zamówienia, gdy już odeszła dowódca w dalszym ciągu nie odpowiadał. Na jego twarzy dało się zauważyć napięcie pomieszane z rozżaleniem. W końcu spojrzał on na swojego rozmówce i odrzekł:
-Dość mam nieładu jaki oni wprowadzają. Pamiętasz zadanie w Układzie Saturna? Ich rozkazy. Chcieli nas poświęcić, żeby zatuszować własne błędy.
Uderzył dłonią w stolik aż filiżanki lekko podskoczyły, rozlewając ciemnobrunatny napój.
Oficer poklepał go po ramieniu.
-Arthur, jak widzisz, nadal żyjemy. A to chyba najważniejsze, co nie? Napij się teraz lepiej kawy bo coś naprawdę zmizerowany jesteś okropnie.
-Nie mam teraz czasu na odpoczynek. Lada moment powinniśmy wykonać skok. Strasznie nie lubię tego uczucia.
Harford rozłożył się na fotelu i położył dłoń na czole. Lekko jęknął i pokiwał głową.
-Ty i to twoje poczucie obowiązku. Może byś w końcu nieco przystopował? Mówię ci, wykończysz się. Ale wiedz, że ciebie popieram. Nie zapomnę, co oni zrobili Arcadii i jej załodze.
Po chwili obustronnej ciszy dodał jeszcze:
-Ale wiesz, już w akademii wiedziałem, że ten admirał Solaris to kawał drania. Zresztą, co to za nazwisko. Jak z jakiegoś filmu fantasy -o ludziach i złych kosmitach.
Kontradmirał lekko się roześmiał. Spojrzał na przyjaciela i odrzekł.
-Wiesz, ty jako jedyny potrafiłeś mnie pocieszyć. Lecz teraz mam do ciebie pewną sprawę. Można nazwać to osobistą prośbą.
-Wiesz że nie potrafię ci niczego odmówić.
-Powoli nadchodzi dzień kiedy okaże się kto, tak naprawdę, jest wierny flocie. Zapewne wiesz, że już dwukrotnie próbowali usunąć mnie ze stanowiska. Lecz ich zarzuty były tak śmieszne, że aż przeraża mnie ich głupota. Muszę wracać wraz z Majestic na Ziemię, lecz chcę byś ty pozostał ze zgrupowaniem. Pokierujesz je w pobliże Jowisza. To tylko dwa dni lotu od miejsca manewrów.
Mntekovski przerwał by wziąć łyk kawy. Wypiwszy spory łyk odstawił filiżankę i zaczął mówić dalej:
-Udasz się na pokład Wezuwiusza. Zaraz poślę odpowiednią notkę do jego dowódcy. Zostaniesz tymczasowym dowódcą zgrupowania. Jeśli ktoś się ciebie zapyta, dlaczego zmieniłeś kurs, to liczę na twoją kreatywność. Nie zapomnij mnie tylko powiadomić o tym, co wymyśliłeś.
-Widzę, że akcja zaczyna nabierać tempa. -odpowiedział oficer po czym wstał - Chyba muszę się już zbierać. Do skoku pozostało jedynie jedenaście minut. Zatem ruszam, do promu daleko.
Kontradmirał wstał także, podał dłoń przyjacielowi i powiedział już ciszej:
-Tylko pamiętaj dla kogo to robimy. Nie daj zwieść się kłamcom.
-Możesz mi zaufać przyjacielu. Ja także bardzo go ceniłem. Kochałem go niemniej od ciebie.
-Wiem.
Uścisnęli sobie dłoń i wyszli z kawiarni. Mntekovski jeszcze ostatni raz spojrzał przez ramie na oddalającego się oficera.- Alea iacta est- pomyślał, i skierował się w z powrotem w stronę mostka. Po około dwóch minutach zasiadł w kapitańskim fotelu i przywołał do siebie Lafayette'a.
-Czy wszystko gotowe do skoku?
-Tak sir. Zaraz rozpoczniemy odliczanie. -oficer podał dowódcy kajet z raportami - tutaj znajdzie pan wszystkie potrzebne informacje na temat stanu okrętu. Kontradmirał chwycił podawane mu dokumenty i zaczął je przeglądać. Sytuacja powłok przedstawiała się jeszcze gorzej niż przed tym jak wyszedł do kafejki. Przestał żałować, iż wydał rozkaz powrotu do bazy. Po chwili odłożył papiery i zaczął rozglądać się po mostku. Westchnął, tam czuł się niemalże jak w domu. Kochał ten zamęt i harmider powodowany ciągłą bieganiną załogi pomiędzy poszczególnymi stanowiskami. Przypominało to wielką, nigdy niekończącą się migrację ptaków. Gdy to obserwował światło w pomieszczeniu nagle zmieniło się z koloru białego na czerwony, a z głośników dało się słyszeć komunikat. - Uwaga, przygotować się, za dwadzieścia sekund kontakt z korytarzem Freuda. Podciągnąć żołądki pod kołnierze i trzymać się, każdy czego może. -Po czym rozpoczęło się miarowe odliczanie. - Znowu to samo- mruknął. - Jakby nie mogli wymyślić w końcu czegoś na te cholerne przeciążenia.- chwycił się mocniej za poręcze fotela i zaczął po cichu żałować, że wypił przed chwilą kawę. Miał przeczucie, że za moment przemieści się ona w jego organizmie szaleńczo szukając drogi na zewnątrz. - Dwa, Jeden, Zero - Okręt obiegł nagły wstrząs i Kontradmirała wbiło w fotel. Zamknął oczy, by nie stracić orientacji w pionie i poziomie i czekał. Po około minucie przeciążenia na chwile ustąpiły lecz od razu dało się słyszeć kolejny komunikat. -Uwaga, za chwile wyjdziemy z tunelu. Trzymać się chłopcy. - Nikomu nie trzeba było tego mówić dwa razy. Wszyscy na pokładzie chwycili się jeszcze mocniej, niż przed chwilą, swoich foteli i zagryźli zęby. Tym razem przeciążenia były jeszcze większe. Najgorszy był moment wyjścia okrętu z tunelu prosto w obszar trójwymiarowy- znany nam na co dzień.
-Kontradmirale. Skok przez tunel zakończony. Aktualna pozycja- trzysta dwadzieścia jeden, dwadzieścia jeden, trzydzieści pięć orbity ziemskiej.
-Przyjąłem. Gdzie najbliżej możemy naprawić uszkodzenia?
-Proszę chwile poczekać. Szukam. - po czym oficer wlepił wzrok w monitor komputera przeglądając dane. Po dłuższej chwili odpowiedział:
-Stocznia Hamiltas w Północnych Stanach. Zaraz wpiszę Koordynaty do komputera.
-Zrozumiałem , proszę przygotować okręt do lądowania i zawiadomić stocznie, iż będą mieli niespodziewanych gości.
-Tak jest.
Mntekovski wstał z fotela i podszedł do przeszklonej ściany mostka. Przed nim roztaczał się widok na błękitną planetę - tak dobrze mu znaną, a jednak w pewien sposób obcą. Niezrozumiałą dla kogoś, kto większość życia spędził na okręcie. Majestic podchodził do lądowania pod lekkim kątem. Obserwował jak przednie osłony, pod wpływem ciepła, zmieniają zabarwienie z jasnej poświaty na coś z pogranicza czerwieni i żółci. To był piękny widok. Widoczny znak dominacji człowieka nad przyrodą. Dominacji nad całym światem. W tej chwili czuł się trochę jak Bóg. Potężny, niezależny, nieograniczony z żadnej strony sztuczną granicą. Nic już nie było niemożliwe. Nie było miejsca, do którego człowiek nie mógłby dotrzeć. Czy wierzył w Boga? Sam często stawiał sobie to pytanie. Jego życie pełne było sytuacji, w których mógł wykazać się głęboką wiarą. Lecz on wątpił. Na cóż komuś Bóg, dla którego rozrywką było wystawianie na coraz to nowsze próby własne dzieci. Samokreacja? -Nie, przeznaczenie. W nie wierzył na pewno, chciał w nie wierzyć. Że ma na tym świecie pewną misję do wykonania, która jest jego świętym obowiązkiem i zarazem ciężarem który nosił już od tak dawna. Odwrócił twarz w stronę własnych ludzi. Kim oni są? Narzędziami, którymi ma się posłużyć, by wypełnić własne przeznaczenie? Nie, to nie mogła być odpowiedzieć. Bardziej towarzyszami w podróży. Istotami z którymi zostały związane jego własne losy.
- Rose -szepnął.- Gdybyś mogła tutaj być. Wszystko wyglądałoby inaczej. - po chwili bezruchu odsunął się od szyby i podszedł do Lafayette'a.
-Co odpowiedzieli ze stoczni? - zagadnął
-Początkowo nie chcieli o nas słyszeć, ale gdy przedstawiłem im całą sytuację, jakoś się zgodzili. Mamy lądować w doku 9c. Ale policzą sobie za tę naprawę podwójnie.
-Trudno, nie moja kieszeń. - Mntekovski lekko się skrzywił. -Na coś się jednak ta admiralicja przydaje - dodał półgłosem.
Majestic podchodził do lądowania. Wejście w atmosferę zajęło mu jedynie chwilę. Lecz, ku niezmiernemu rozdrażnieniu wszystkich, jedna z pancernych płyt zamontowanych na rufie nagle oderwała się i spadła gdzieś w zielony dywan drzew roztaczający się pod nimi. Dalszy lot na szczęście nie był już tak pechowy. Okręt sprawnie podszedł do lądowania przybywając do stoczni. Chwilę przed tym, gdy kolos miał dotknąć asfaltowej płyty doku z jego brzucha wysunęły się trzy pary wielkich stóp, służących mu za podwozie. Po chwili okrętem rzucił nagły wstrząs a potem wszystko się uspokoiło. Wylądowali. Kontradmirał otworzył oczy, które od dłuższej chwili pozostawały zamknięte, i rzekł do oficera stojącego przy nim:
-Rozpocząć jak najszybciej naprawy. Nie mamy czasu do stracenia, i jeszcze jedno. Mam nadzieję, że nie będziecie musieli meldować już o żadnych innych przykrych niespodziankach. Liczę na was.
-Tak jest.
-Tymczasem udaję się do swojej kajuty. Proszę mi nie przeszkadzać przez najbliższą godzinę.-Wstał z fotela, po czym skierował się w stronę drzwi - Muszę się odświeżyć po tym cholernym dniu.
-Zrozumiałem.
Mntekovski wyszedł z mostka i skierował swoje kroki do mieszkalnej części okrętu. Naprawdę czuł się zmęczony. Lecz po chwili przystanął. Postanowił jeszcze nie wracać do kajuty. Zawrócił i skręcił w korytarz po lewej stronie. Chwilę szedł w najwyższym skupieniu. Bez słowa mijał salutujących mu marynarzy. Po kilku minutach doszedł do celu, okrętowej biblioteki. Wszedł do środka i od razu skierował się do stoiska z dziełami Norwida, Herberta i Białoszewskiego. Ci polscy poeci zawsze byli dla niego wzorem. Mimo, iż wiele razy próbował zacząć pisać, nigdy się mu to nie udało. Sam się zastanawiał dlaczego. Prawdopodobnie złożył się na to jego ciągły brak czasu i pochmurne myśli, które nie opuszczały go ani na chwilę. Doszedł do odpowiedniego regału i chwycił pierwszy tomik z brzegu. Prawdziwa papierowa książka. Tak, kochał to. Nigdy nie mógł znieść faktu, iż ludzkość zastąpiła ten szlachetny materiał kawałkiem plastiku podziurkowany promieniem lasera.
-To powinno umilić mi dzisiejszy wieczór- pomyślał na głos i skierował się ku wyjściu. Po chwili znalazł się na tym samym korytarzu na którym zawrócił wcześniej. Już zamierzał się skierować do swojej kajuty kiedy zaczepił go jeden z jego podkomendnych.
-Przepraszam Kapitanie, znam Pański rozkaz - jąkał - ale profesor Coock ma dla Pana pilną wiadomość. Podobno jedynie dla wiadomości prywatnej.
Kontradmirał spojrzał na niego z lekkim zdumieniem pomieszanym z irytacją, że ten ciężki dzień jakoś nie chce się sam zakończyć. Lecz po chwili odrzekł:
-Dobrze, spotkam się z nim. Gdzie obecnie przebywa?
-Na mostku sir. Nie zamierza wyjść dopóty pan z nim nie porozmawia.
-Rozumiem, zatem chodźmy. Nie dajmy biednemu profesorkowi czekać. Im szybciej z nim porozmawiam tym szybciej będę miał to z głowy. Mam nadzieję.
Ruszyli oboje z powrotem w stronę mostka. Marynarz szedł przodem marszowym krokiem. Ta nienaganna postawa podwładnego nieco śmieszyła Mntekovskiego. Przypominał się jemu on sam jakieś piętnaście lat wcześniej.
Po chwili weszli na mostek. Wszyscy oficerowie powstali widząc dowódce. Marynarz wskazał kontradmirałowi człowieka stojącego nieco na uboczu, tuż obok komputerów nawigacyjnych. Był niskiego wzrostu a siwizna na skroniach zdradzała postępujący wiek. Zachowywał się niepewnie. Rzucał spłoszone spojrzenia na wszystkich wokół, nie mogąc widocznie się odnaleźć w nowym dla siebie miejscu. Mntekovski podszedł do niego i rzekł:
-Witam, zameldowano mi, iż ma pan pewne informacje, które nie cierpią zwłoki.
Człowieczek spojrzał na twarz dowódcy. Jego oczy zabłysły a usta wykrzywiły się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. Ukłonił się lekko i ,wręczając kontradmirałowi teczkę z dokumentami, odrzekł:
-Witam, nazywam się Coock i przed chwilą odkryłem coś, co z pewnością Pana zainteresuje...
-Rozejrzał się wokoło, czy nikt prócz ich dwóch nie słyszy rozmowy. - Coś, co może zupełnie odmienić postrzegany przez nas świat...