Samobójstwo. Droga do...

Rozdział 1. 1

Czy
to już anioł mnie wita


Czy
to tylko czarny dzień zawitał..?


 


            Wyobraźcie sobie taką sytuację.
Budzicie się. Właściwie nie budzicie, a raczej odzyskujecie świadomość. Wasz
mózg reaguje na pusty, rytmiczny dźwięk o wysokości mniej więcej cis (lub
każdej innej, w moim obecnym położeniu jakoś nie miałem zaufania do mojego
słuchu absolutnego), który sprawia wrażenie, jakby chciał przebić waszą czaszkę
i utkwić głęboko między szarymi komórkami. Zacząłem się zastanawiać do ilu
niezwykle zaawansowanych technologicznie urządzeń jestem podłączony. Ciężko to
stwierdzić z jakąkolwiek pewnością, jeżeli nie czujesz żadnej z części swojego
ciała i nie masz sił by choćby uchylić jedną z powiek. PIP. PIP. PIP. Tak..
dźwięk respiratora nakazuje mi przypuścić, że żyję. Jednak klapki, które
właśnie weszły i stanęły obok mojego łóżka (niezbyt wygodnego mówiąc szczerze)
z pewnością nie wiedziały, że słyszę respirator. No i stukot obuwia
odbijającego się od typowej szpitalnej podłogi pokrytej laminatem. Klapki nie
odezwały się, co byłoby raczej dziwne, skoro była ich tylko jedna para, i po
chwili wyszły zostawiając mnie znów samego ze swoimi myślami. Moje położenie z
pewnością nie jest godne uwielbienia.


 


            Mówią, że kiedy jesteś o krok od
śmierci, to życie staje ci przed oczami. Wszystkie sytuacje, które cię
spotkały, osoby które znałeś, filmy których już nie pamiętasz. Moje życie z
pewnością stało mi przed oczami. W końcu to ono spowodowało, że znalazłem się
tutaj.


 


            Wszystko zaczęło się pamiętnego roku
1993, kiedy to w pełni lata przyszedł na świat pewien uroczy, słodziutki,
malutki chłopczyk (od razu wykazywał się wrodzoną skromnością, warto dodać).
Potem przeżył jakieś piętnaście lat, z których nie wiele pamięta, bo i nie ma
czego pamiętać, i zaczął dostrzegać, że świat jest niesprawiedliwy. Do dzisiaj
mam tak, że trudno mi ubrać moje myśli w odpowiednie słowa. Niesprawiedliwy nie
jest dokładnie tym określeniem, którego chciałbym użyć, ale lepsze nie
przychodzi mi do głowy. Być może przez to, że moja głowa tak cholernie boli.
Wróćmy do opowieści. Jak każdy nastolatek miałem swoje problemy. Moim głównym
problemem było gimnazjum. Prawdziwe piekło. Miałem wielu znajomych, których
nienawidziłem z całego serca swego, z całej duszy swojej i ze wszystkich myśli
swoich. Miałem też jedną znajomą, która była mi naprawdę bliska. Niestety bałem
się jej o tym powiedzieć. Taki szczegół. Uznałem, że lepiej będzie dać sobie
spokój. I tak zrobiłem. Jednak później okazało się, że mój plan był
beznadziejny. Cały czas o niej myślałem. Ale to był pikuś przy tym, co musiałem
znosić przy moich znajomych. Niektóre żarty były po prostu podłe. Ale uznałem,
że mam ich w dupie. I tak w dużym skrócie zleciało mi gimnazjum. Miałem jednak
dość mojego rodzinnego Kalisza i oszołomów których tam poznałem i postanowiłem
się przenieść do matki do Świnoujścia (wspominałem, że moi rodzice rozstali się
jak miałem czternaście lat?), które leżało wydawałoby się wystarczająco daleko.


 


            Wydawałoby się.


           


                Pierwsze tygodnie były nawet znośne.
Poznałem nowych ludzi, którzy sprawiali wrażenie naprawdę sympatycznych. Grałem
w piłkę, nawet jakoś mi to wychodziło, nauka jak zwykle szła gładko.
Nauczyciele w nowej szkole (to już liceum) chyba mnie nawet polubili. Z
kolegami nie miałem problemów, pewnie dzięki integracjom. Integracja to taki
dziwny, Świnoujski obyczaj, w którym młodzież udaje się w różne dziwne miejsca,
takie jak bunkry, koszary, forty, lasy, parki, plaże, których w Świnoujściu
jest nadzwyczaj dużo, tylko po to aby się integrować. Nie ważne jak bardzo
jesteś już zintegrowany z grupą, musisz odbywać rytualną integrację. Alkohol
jest doskonałym narzędziem integracyjnym. Alkohol. Którego nienawidzę. Pewnie
dlatego, że moja matka piła, pije i pewnie pić będzie. Pewnego dnia staliśmy
sobie na integracji, było wesoło. Było wesoło dopóki nie zauważyliśmy
zbliżających się funkcjonariuszy. Muszę się przyznać, że pobiłem wtedy życiowy
rekord na tysiąca. Najzabawniejsze jest to, że byłem trzeźwy. Wiecie jak dobrze
mają na integracjach ci, którzy nie biorą nawet łyka etanolu? Pamiętają każdą
sekundę integracji, każde słowo, każdy uczynek swoich spitych jak świnie
znajomych. Pamiętam jak koleżanka zaczęła tańczyć na stole podczas integracji
na działce rodziców kumpla. Niby nic takiego. W sumie fajnie było popatrzeć jak
zdejmowała kolejne warstwy garderoby. Jednak wyglądała dość żałośnie po tym,
jak wylała na siebie półtorej butelki spienionego Bosmana. Dalej nie wydarzyło
się nic spektakularnego. Zwyczajnie rzuciła się na kumpla i dobrała się do jego
niezbyt imponujących rozmiarów wacka. Pierwszy raz w życiu widziałem pijaną
sukę robiącą loda pijanemu dziwkarzowi. Uznałem, że to towarzystwo nie
odpowiada moim ambicjom towarzyskim i opuściłem działkę. Potem widziałem gdzieś
w Internecie filmik z całym zajściem. Ale uznałem, że mam to w dupie.