Sczyty Fede Rotto

Nota od autora:

Historia o tych, którzy osiągnęli to, czego człowiek pragnął od zawsze i o tych, którzy utzrymują równowagę między wszystkimi i wszystkim. POzwala razem z bohaterami przeżyć miłość, zdradę, a także pożądaną przez wszystkich wolność i jej skutki.

Rozdział 1. Przebudzenie

 


 


Tak….dobrze pamiętam ten dzień, w którym obudziłem się jakby z długiego snu. Otworzyłem oczy i podjąłem próbę wydostania się z krępującego moje ciało kokonu. Trochę to trwało, ale w końcu udało mi się wygramolić na wielki, zielony liść poznaczony błyszczącymi kropelkami rosy. Rozwinąłem skrzydła i ujrzałem niesamowite, mieniące się wszystkimi kolorami delikatne błony. Zamachałem nimi i uniosłem się do góry. Ujrzałem złociste słońce, wychylające się leniwie zza zbocza. Jego promyki ciekawie wyglądały na budzące się do życia rośliny i delikatne pagórki. W oddali wznosiły się wysokie góry. Ich nagie szczyty znikały w chmurach. Zbocza owych gór porastał gęsty las, którego skraj rozpościerał się tuż przede mną. Zostawiłem za sobą słonecznikowe pole otoczone lekkimi wzniesieniami i wleciałem w niedostępną,  a zarazem porażająco piękną połać lasu. Rosły tu wysokie jodły i świerki, sędziwe buki i dęby, a także wątłe, acz piękne brzózki i dzikie jabłonki. Gdzieniegdzie widać było przemakającego leśną dróżką zająca albo lisa. Na drzewach wesoło świergoliły ptaki, a wiewiórki entuzjastycznie skakały z drzewa do drzewa.


 


 Jednak to co zachwyciło mnie najbardziej zobaczyłem dopiero dłuższym czasie. Leciałem i leciałem, aż w końcu przybyłem do małej polanki zwieńczonej koronami majestatycznych, starych drzew. Była między nimi tylko mała przerwa, akurat taka aby przepuścić kilka promyczków słońca, które padały na jedyne drzewa tam rosnące. Była to mała wiśnia pokryta śnieżnobiałym kwieciem. Zobaczyłem ją właśnie wtedy, w pełnym majestacie, oświetloną jedynie tą wąską smugą światła. Wydawało mi się, że promieniuje srebrzystym blaskiem. Tuż za drzewem płynął strumyczek. Woda była krystalicznie czysta, a na dnie połyskiwały kryształki i drobne kamyczki. Całą polankę porastała zielona i soczysta trawa. Gdy na nią spojrzałem, wiedziałem już, że to nie jest jakiś tam zwykły leśny zakątek. Czuło się tutaj dziwną energię, poza tym trawa była zbyt równa jak na zapomniany kawałek lasu. Czułem się szczęśliwy jak nigdy dotąd, chciałem usiąść na gałązce wiśni i nigdy, przenigdy nie stąd nie odlatywać. Czytając to, pewnie od razu pomyśleliście, że to jakaś pułapka na niewinne stworzonka, które zabłąkały się w lesie. Ja jednak, pomimo mego zauroczenia, byłem pewien, że to przyjazne miejsce i nieświadomie stało się ono dla mnie pierwszym i jedynym domem. Gdy rozłożyłem skrzydełka do lotu ujrzałem jeszcze srebrny cień błąkający przy pniu wiśni. Odleciałem, ale gdy jeszcze raz odwróciłem główkę by spojrzeć na to przecudowne miejsce, pojawiła mi się w głowie nazwa, której odtąd używałem, mówiąc o nim – „Polana Enyi”.


 


Miałem dziwne przeczucie, że ta polana do kogoś należy, choć może raczej ten ktoś należał do tej rażącej pięknem polanki. Być może ta istota ( byłem pewien, że nie była człowiekiem) miała na imię Enya … Wtedy jednak, choć czar całkiem jeszcze nie opadł, skupiłem się całkowicie na swym celu. Wiedziałem dokąd zmierzam i kogo tam spotkam. Parłem więc przed siebie, czując wiatr w mych skrzydłach. W końcu zatraciłem się w tym zupełnie. Nie było nic innego tylko szum moich skrzydeł, powiew wiatru i poczucie nieznanej, wielkiej przestrzeni.


 


            Chętnie leciałbym tak do końca świata, ale oto przede mną pojawił się cel mojej podróży. Byłem niemalże na szczycie ogromnej góry, w wielkim kręgu wyznaczonym przez ogromne kamienie. Dookoła owego kręgu rosła bujnie lawenda. Wylądowałem w nim, nieco na lewo od środka i wpatrzyłem się w pomarańczowe ( słońce już zachodziło) niebo nade mną.  W końcu zamajaczył na nim jakiś ciemny kształt, widziałem, że kierował się ku kręgowi, w którym się znajdowałem. W końcu na samym środku wylądował wielki orzeł o śnieżnobiałych skrzydłach, ostrym dziobie i mądrym, głębokim spojrzeniu. Nie czułem się zmieszany, raczej dumny, że przyleciał do mnie.  Wciąż się we mnie wpatrywał, w końcu w jego oczach pojawiło się uznanie i coś na kształt akceptacji. Z wdzięcznością i szczęściem na młodej twarzy schyliłem głowę i  powiedziałem z mocą:


 


- Witaj, Panie!