Cena Zwróconego Honoru

Rozdział 2. PROLOG


PROLOG


Rozpocznijmy zatem od roku 1945. Konkretniej Sierpnia, dnia szóstego. Enola Gay, tak bowiem nazwano Bombowiec strategiczny Boeing B-29, przysłowiową super Fortecę z rykiem silników przemierzał przestrzeń nieuniknienie zbliżając się do swojego celu - miasta Hiroszima położonego na wyspie Honsiu, w regionie Chugoku nad zatoką od której miasto wzięło nazwę. Bądz na odwrót. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie? Lecz nie był to zwykły samolot jakich tysiące wyprodukowano podczas wojny. Krwawej wojny która pozbawiła życia dziesiątki milionów ludzi. Konkretniej rozchodzi się o to, co bombowiec ten, miał w swoim luku. Otóż Małego Chłopca. Lecz nie był to bynajmniej człowiek, ani żadna istota humanoidalna. Lecz czterotonowa bomba. Długa na trzy metry, szeroka na siedemdziesiąt centymetrów, i... śmiertelna zdecydowanie za bardzo jak na swoje rozmiary. Z pewnością nikogo nie zadziwi odkrycie iż była to pierwsza na świecie bomba jądrowa, a bombowiec miał za zadanie użyć jej w prawdziwej walce - na cywilach.


Był ranek, japońskie dzieci szły do szkoły. Dziś miały pomagać w szyciu mundurów dla żołnierzy. Sakura Yamaguchi, jedenastoletnia dziewczynka dreptała powoli w kierunku drewnianego budynku, gdzie miały odbyć się dzisiaj lekcje. Zaspała, wiedziała że się spóźni, lecz się tym zbytnio nie przejmowała. Jej ojciec zginał trzy dni temu. Za sterami swojego myśliwca, nieśmiertelnego zero, wbił się w nadbudówkę amerykańskiego lotniskowca. W mieście sąsiedzi okrzykneli go bohaterem. Składali kondolencje i... gratulacje z powodu tak godnej i chwalebnej śmierci. Dla małej kodeks Bushido nic nie znaczył. Płakała i wściekała się na zmianę. W jej młodym umyśle trwała zażarta walka. Wyimiginowany ojciec przekładał jej swoje argumenty. Ona odpowiadała łkaniem i ciosami jej małych rączek tłukących bezlitośnie pierś rodzica. Przystanęła i rozejrzała się wokół siebie. Na lewo od niej dojrzała most. Ojciec często ją tutaj zabierał. Bawili się w mętnej dziś od brudu spływającego z fabryk wodzie i rysowali symbole czterech żywiołów w kanale betonowego mostu. Zapragnęła jeszcze raz ujrzeć te rysunki. Skierowała się w stronę stromego zejścia będącego jedyną bezpieczną ścieżką pod most. Po chwili była już pod nim, rysunków nie było. Zmyła je woda, zapewne wiele dni temu. zanurzyła stopy w wodzie, po chwili całe jej ciało było już pod wodą. Nie chciała żyć bez niego. Chciała umrzeć, utopić się w spienionym nurcie rzeki... i to uratowało jej życie


. Enola Gay dotarła na miejsce. Było coś koło ósmej rano. Klapy luku bombowego otworzyły się. Zaczepy puściły. "Little Boy" ruszył w swoją ostatnią podróż w kierunku odległej o niemal dziesięc kilometrów ziemi. Spadał, dzieliło go od ziemi już niecałe sześćset metrów. I zapłakał. Wrzasnął, wybuchnął gniewem i zniszczeniem kopiąc nóżkami i machając rączkami. Mały chłopiec pokazał jak potrafi być kapryśny. Zmiatając, zabijając w ciągu kilku chwil niemalże osiemdziesiąt tysięcy ludzi, raniąc kolejne czterdzieści tysięcy. Miasto przestało istnieć. Żołnierze nigdy nie mieli dostać już swoich mundurów i... wszystko się zmieniło.


Nastały czasy zimnej wojny. Wrogie sobie mocarstwa na każdym kroku łapały się za bary, próbując wypchnąć przeciwnika poza ring. dziesiątki tysięcy pocisków spoglądało szpikulcami w niebo. Potomkowie niemieckiej rakiety V - 2 łypali na siebie podejrzliwym wzrokiem, nerwowo oczekując bezdzwięcznego wystrzału mającego sygnalizować początek wyścigu. Do końca świata. Małych chłopców rodziło się coraz więcej, jeden po drugim. Kolejny bardziej rozwydrzony i złośliwy od poprzedniego. Czekali, długo i cierpliwie. Czekali na moment gdy w końcu będą mogli zakrzyczeć z całych sił. Świat podzielił się. Pakt Północnoatlantycki stał się ostoją krajów demokratycznych, Układ Warszawki natomiast, schronieniem przed burżuazyjną polityką kapitalistycznych wyzyskiwaczy z zachodu. W Berlinie ludzie z utęsknieniem spoglądali na budynek pięćdziesiąt metrów przed nimi. Odgradzał ich od niego mur, druty. Przepędzali uzbrojeni agresywni żołnierze. Tak często strzelali. A oni jedynie chcieli odwiedzić brata, obywatela innego niemieckiego państwa. Miliony ludzi żyło w strachu. Przed przyciskiem dzierżonym przez jednego człowieka. Ironia Demokracji. Zmarł Stalin. Umarło wielu ludzi. Ich opłakiwało kilkudziesięciu, Jego miliony. W końcu nie zabił wszystkich, a mógł. Umarł Bóg w ateistycznych państwach wschodu. I nadszedła Solidarność. Ludzie trzymali się za ręce. Wiosna ludów wstrząsnęła Europą, Azją, Światem. Ściągano pomniki "Ukochanych Ojców Narodu" Kruszono obeliski, tablice pamiątkowe. Młotem rozbijano młot, sierpem ścinano sierp. Zabito wielu ludzi. Starych morderców zamieniono nowymi.


Odrodziły się Demokratyczne państwa. Powstała i mafia. Ludzie płakali. Gdzieś w Japonii mała dziewczynka piećdziesiąt lat po śmierci ojca umarła z Biblią w ręku. Na jej czterech kartach z wielką starannością namalowano cztery symbole. Ognia, wody, wiatru i ziemi. Transparenty szły ulicami miast. Pociski ze smutkiem spoglądały w niebo. Chłopcy spali. Krawcowa szyła nowe mundury dla wojska. Wybierano prezydentów, obalano starych. Ludzie płakali, politycy toczyli spory o lub czasopisma.


Zapanował Pokój. Ludzie płakali. Międzynarodowe umowy stały na straży spokoju polityków.


W nowe millenium ludzie weszli z nadzieją w sercach. Sąd ostateczny nie nadszedł. Tramwaje nadal kursowały o określonych godzinach, kot miauczał, a sąsiadka wyrzucała śmieci hałasując o piątej nad ranem. Pociski płakały z bezsilności. Guzik wyrzucono na dno szafki. Katolickie stacje radiowe wrzeszczały: Bogaćcie się! W imię lepszej przyszłości. W imię najpiękniejszego piękna! Człowieczeństwa. Budujcie domy z drewna. W miejsce starych, strawionych płaczem małego chłopca. Zdobywajcie kosmos!


Ludzie osiedlili się na księżycu. Telewizja krzyczała: Bogaćcie się! Działki na księżycu. Jedynie jedenaście dolarów za metr. Ludzie uciekali z ziemi. Zasnutej dymem i smogiem miast. Lasy płakały. Lodowce topniały. Podnosiły się wody zalewając Hiroszimę. Grób małej dziewczynki znikł z powierzchni lądu. Znaki zmyła woda. Potężne okręty snuły się jak cienie po orbicie planety. Księżyc świecił mocniej niż kiedykolwiek. Światłem Stacji i fabryk. Człowiek zdobywa kosmos! Jakże dumnie brzmiały te słowa na okładce tygodnika "New Herald" Nieznany szerzej publicysta amator przedstawiał wizję rychłego ruszenia na Marsa. I wtedy nadszedł ten dzień. Biedniejąca z dnia na dzień społeczność szła ulicami miast. Szły sztandary. Powietrze niosło ze sobą skandowanie nacjonalistycznych haseł. Przysłowiowy Pogrom Żydów szedł razem z nim.


Nadszedł ten dzień. Młot kuł młot, sierp ostrzył sierp. Rygle w akompaniamencie rdzawego deszczu odpuściły wypuszczając w przestrzeń to, co kryły przez dziesiątki lat. Ludzie skandowali, mali chłopcy otworzyli oczy. Kontruderzenie było jedyną odpowiedzią jaką znali. Wduszone czerwone przyciski leżały na podłodze, obok płaczących ludzi trzymających w skurczonych dłoniach zdjęcia młodej kobiety. Miliony klęczały szepcząc do samych siebie Pater Noster. Wtedy... mali chłopcy zaczęli wrzeszczeć. Początkowo zaledwie kilku. Lecz krzyk niósł się dalej, wprawiając w wibracje głosy kolejnych z nich. "I wyszedł inny koń barwy ognia, a siedzącemu na nim dano odebrać ziemi pokój, by się wzajemnie ludzie zabijali"


Planeta płonęła. Orbita płonęła. Księżyc przyglądał się pogorzelisku płacząc. Planeta ziemia na ponad sto lat miała stać się miejscem jałowym, bezludnym, dziełem Boga. Ludzie na księżycu skorzystali z lekcji. Z czasem stali się tacy sami. Różnice językowe i obyczajowe zanikły. Szerzył się kosmopolityzm. Ludzie modlili się do jednego Boga pod pięcioma postaciami. Ludzie płakali przecierając łzy. Był to rok sto dwunasty Ery księżycowej.


To był ten dzień. Sto czterdzieści milionów mieszkańców księżyca postanowiło rozpocząć wszystko od nowa. Nocne niebo nie było dla zwierząt takie samo jak zwykle. Co chwile rozświetlane czerwonym światłem przerażało je i płoszyło. Czy przeczuwaly kto powraca? Kto z rykiem silników wchodzi w atmosferę z zamiarem odzyskania utraconego dziedzictwa? Mali chłopcy umarli. Ludzie wychodzili. Czujniki stopnia promieniowania notowały zaledwie nikłe wzwyżki ponad normę z przed katastrofy. Zdjęli skafandry i poczęli przypatrywać się ich domowi. Wodospadowi spadającemu z wielkim hukiem spienionej wody prosto z piątego piętra czegoś, co kiedyś było ich dziełem. Jelenie i wilki uciekały w popłochu przed czymś zupełnie im nieznanym. Ludzie całowali ziemię bijąc się w pierś. Przyszłość będzie inna, zupełnie inna obiecywali. Mijały lata, z biegiem czasu powstawały nowe miasta. Na gruzach starych, zasłanych bezimiennymi grobami ich przodków. Mała dziewczynka siedziała na gzymsie kominka w zrujnowanym budynku. Nie chciala wierzyć, gdy inne dzieci opowiedziały jej wczoraj o dziwnym domu. Z zewnątrz zupełnie białym. Z trudem ocalonym zapewne od pocisków które wyżłobiły potężne leje kilka kilometrów dalej.


Niebieska flaga z szarym okręgiem pośrodku powiewała na wietrze. Okręty nadal napływały. Ludzie płodzili potomków. Dwa lata później ruszył na nowo Kosmoport z którego ludzie kiedyś po raz pierwszy ruszyli ku księżycowi, by tam zamieszkać. Powstały ołtarze ku czci PięcioBoga. Ludzie modlili się. Nie było już wojen religijnych. Żadne samoloty nie wbijały się w wieżowce. Metalowo szklane konstrukcje pięły się w górę jedna po drugiej.


Minęło stulecie. Był rok dwieście dwudziesty trzeci. Ziemię zamieszkiwało dziewięćset milionów ludzi. Księżyc dwieście milionów. Nikt nie chciał popełniać błędów starszych ludzi. Tak bowiem nazwano mieszkańców ziemi z przed katastrofy. Postanowiono. Wspólny parlament obu ciał niebieskich zatwierdził traktaty Nowinejskie. ustanowiono liczbę pięć miliardów. Jedynie tyle mogło w przyszłości zamieszkiwać ziemię. Reszta miała poszukać szczęścia w gwiazdach. Lecz to była daleka przyszłość.


Minęło millenium. Cztery i półmiliarda ludzi zaczęło coraz bardziej obawiać się o swój los.


Zintensyfikowano badania. Pierwsze ekspedycje podążyły w kierunku Marsa. Ludzie opuszczali swój dom. Rozwijano napędy. Lecz podróż wciąż trwała zbyt długo. Wielu nie wytrzymywało trudnych warunków podróży i umierało. Nie potrafiono poradzić sobie z zapotrzebowaniem na prowiant potrzebny na drogę. Tysiące ludzi mizerniało zanim dotarło do nowego domu. Gdzie odnajdywali z reguły jedynie czerwony piasek pustyni. Lecz człowiek dążył wciąż uparcie do celu. W roku tysiąc czterysetnym, na Marsie mieszkało siedemnaście milionów Ziemian.


Warunki były mordercze. Burze piaskowe niszczyły szklarnie i panele słoneczne. Ludzie ginęli z braku tlenu. Potężne konwertery magnetyczne mające poprawić stan atmosfery nie działały tak, jak przewidywano w teorii. Lecz człowiek kroczył swoją drogą przeznaczenia. Determinacja lepszego jutra zwyciężała wciąż ze zwątpieniem i rezygnacją. Nadszedł dwudziesty czwarty grudnia roku tysiąc czterysta pierwszego. Wszyscy spoglądali w niebo. Wyczekując narodzin jednej z pięciu mysli Boga. Ta zwała się nauka. Śpiewali żałobne psalmy o czasach dalekich, lecz tak aktualnych dla wszystkich tych którym bliska była historia ludzkości.


Pewnego dnia odnaleziono czarny kamień. Kolejną myśl Boga. Ta nazywała się Cierpliwość. Znów ludzie pielgrzymowali ze spuszczonymi głowami bijąc się w piersi. Mając nadzieję, iż przyszłość zwróci im symbole innych myśli.


Populacja Marsa osiągnęła sto milionów. Poprawiono funkcjonowanie konwerterów. Warunki na Marsie, dzięki pomysłowości człowieka coraz bardziej zaczęły przypominać spotykane te na ziemi. Właśnie na tej niegdyś czerwonej planecie narodził się człowiek, którego rozum miał zaważyć o historii ludzkości. Nazywał się Dennis Freud. Mając czterdzieści dwa lata, odkrył korytarze nazwane później jego imieniem. Sto lat później ludziom udało się dojśćdo tego, jak i gdzie się one otwierają i na jak długo. Rozpoczęła się nowa era. Człowiek wyruszał w odległą przestrzeń, podbić Wszechświat.


Minęło kolejne tysiąc lat. Był trzydziesty pierwszy grudnia roku dwa tysiące sześćsetnego ery księżycowej. Podbito wszystkie planety układu słonecznego. Lecz jak na razie spełniał się największy z koszmarów ludzkości. Byliśmy w kosmosie sami. Statki zwiadowcze wysłane do innych układów, nie odnalazły niczego prócz skał, lodu i pustki.


Z czasem ludzie przestali interesować się innymi układami słonecznymi. Ich własny przybrał nazwę Pangei, jedynego świata. Teraz każda z planet stała się układem. a ludzie zaczęli się dzielić. Niewidocznie, małymi kroczkami oddalali się od siebie. Osiem planet zamieszkiwało dwadzieścia miliardów. Jedna czwarta ziemię, pozostali odnaleźli dom na innych ciałach niebieskich ludzkiego uniwersum. Skrucha poczęła opuszczać serca i umysły. Coraz mniej istnień zwracała się do Boga. Okręty wojenne ponownie przemierzały ciemną toń kosmosu. Pozornie zjednoczeni, duszą zaczęli się od siebie wzajemnie odddalać.


Minęły trzy milenia. Ludzkość odzyskała godność i pewność siebie. Sumienia przestały dręczyć winy przeszłości. Ziemia kwitła. Natura zgodnie współżyła z dziełem człowieka. Dziesiątki tysięcy statków i okrętów przemierzało nieprzeniknione szlaki wszechświata. Kwitła nauka. Wszystkim żyło się zamożnie i dostatnio. Medycyna rozwiązała kwestię chorób.Potężne tarcze magnetyczny chroniły planety położone bliżej słońca przed zgubnym działaniem temperatury i promieniowania. Wszędzie wołano o dorównaniu samemu PięcioBogu. Lecz bieg ku przepaści był zbyt szybki. Los przygotował dla ludzi kolejną próbę. Czy boleśniejszą? Mamy rok trzy tysięczny sto dwudziesty trzeci. Człowiek uważa sam siebie za niezachwianą potęgę. Lecz czy i tym razem pewność siebie nie doprowadzi do upadku wszystkiego tego, na co ludzkość tak długo pracowała?