"Druga szansa" [fragm]

Nota od autora:

"Druga szansa"
cz.II - Mimo wszystko-
[fragm]


(...)
- Popatrz, Haniu! - roześmiałam się, wskazując za okno - pada śnieg! - Dziewczynka powoli podniosła główkę i usiadła na łóżku. Jej bladą twarzyczkę rozjaśnił lekki uśmiech:
- Ładnie pada - powiedziała i opadła na poduszki. Była już słaba, bardzo słaba, ale sprawiała wrażenie tak silnej duchem...
(...)
- Wiesz, już niedługo święta Bożego Narodzenia - poprawiłam kwiatki w wazonie - Będzie Wigilia, pyszne pierogi, Pierwsza Gwiazdka i prezenty! W całym domu pachnie wtedy choinka... - rozmarzyłam się
- Ale mnie nie będzie na święta - duże oczy Haneczki wyrwały mnie z zamyślenia
- Nie, kochanie, pani doktor na pewno pozwoli ci spędzić te kilka dni z rodziną - położyłam dłoń na czerwonej chustce, która przykryła małą główkę i za punkt honoru wzięłam sobie rozmowę z Bogusławską - "Niech to dziecko ma normalne święta!" - myślałam wzruszona
- Pani Mileno... - odezwała się cichutko Hania - Mnie nie będzie na święta... w ogóle. Rozumie pani? - zapytała, a ja przeniosłam na nią zdumione spojrzenie. Wypowiedziane przez dziewczynkę słowa jeszcze długo brzmiały mi w uszach. Nie rozumiałam, jak można w taki sposób mówić o śmierci? Święta Bożego Narodzenia miały nadejść na dwa tygodnie, a ona była przygotowana na to, że ich nie doczeka...


ROZDZIAŁ XX
"Nad zachmurzonym niebem"


Poprzedniego dnia i nody spadło sporo śniegu więc dzieci z okolicznych bloków lepiły już bałwana na placu zabaw. Tego dnia znów poszłam do Hani. Tym razem kupiłam jej ulubione waniliowe krówki.
- Och, pani Milenko! - ucieszyła się, siadając na łóżku - Jak miło, że pani pamiętała!
- Nie ma za co - uśmiechnęłam się, choć miałam ochotę się rozpłakać - Wszystkie są dla ciebie - dodałam
- A czy ja mogę... - podniosła wzrok znad łakoci - Czy ja mogę poczęstować nimi inne dzieci? - zapytała
- Oczywiście, kochanie - odparłam ze ściśniętym gardłem. Odbarowała każde dziecko na onkologii i gdy wróciłyśmy do sali przerzucała w dłoniach cztery ostatnie cukierki.
- A z tymi co zrobisz? - zapytałam
- Nie wiem - wzruszyła ramionami - Rozum mi mówi, żeby zjeść je teraz, wszystkie, póki mogę... a serce mi podpowiada, żeby je schować do szuflady i zjadać jedną każdego dnia. Wie pani, co dla mnie znaczą cztery dni? - spytała
- Wiem, Haneczko... - wyjąkałam drżącym głosem, choć tak naprawdę nie miałam o tym pojęcia
- Teraz to dla mnie cztery dni nadziei... Mogę z panią rozmawiać, trzymać mamę za rękę, żartować z tatą, pochwalić rysunki brata... To 4 dni życia, pani Milenko...
(...)
Następnego dnia, gdy wchodziłam do szpitala, ktoś mnie zawołał:
- Pani Milenko! - usłyszałam. Głos dobiegał z góry. Pozdniosłam wzrok i...
- Haniu! - zawołałam zdumiona. W jednym z okien na drugim piętrze zobaczyłam znajomą twarz


 

Rozdział 1. Z widokiem na Pałac Kultury

Zegar na biurku oznajmiał, że dochodziła dziewiętnasta. Niebo trochę się zachmurzyło, ale miałam nadzieję, że zdążę wrócić do domu przed deszczem. Włożyłam klapki do reklamówki, jeszcze raz od niechcenia przejrzałam się w lustrze i ruszyłam koryta¬rzem, stukając obcasami...
- Pani Milenko! - usłyszałam nagle
- Tak, słucham? - odwróciłam się i zobaczyłam biegnącą w moim kierunku panią Zosię
- Pani Milenko, ja przepraszam, wiem, że i tak dłużej pani dziś została, ale... pani doktor prosiła, żeby przejrzała to pani na jutro - podała mi plik kartek. Nie do końca byłam pewna, czy udało mi się ukryć westchnienie...
- Oczywiście - odparłam - Jutro z samego rana pojawię się w tej sprawie u pani doktor - dodałam. Idąc przez park na przystanek, pogrążyłam się w rozmyślaniach. Naprawdę lubiłam pracę u doktor Malinowskiej. Prowadziła praktykę od ponad 5 lat i uważałam , że ma rewelacyjny kontakt z pacjen-tami. Ja wiosną odebrałam dyplom magistra psychologii i dopiero od dwóch miesięcy byłam na stażu - „Może to dlatego ona wciąż dokłada mi obowiązków? Może chce mi dać szansę się wykazać?" - my¬ślałam. Miałam jednak na ten wieczór trochę inne plany... - „Hej, zaraz! A jakie ja mogę mieć plany?" - byłam przecież sama. Niekoniecznie samotna, ale jednak sama. Nie było przy mnie mężczyzny, który by mnie kochał, opiekował się mną. Rodzice mieszkali pod miastem, a ja... ja byłam sama w tym małym mieszkaniu na Jasnej z widokiem na Pałac Kultury...


***


Gdy dojechałam do domu, zapadał zmierzch. Włączyłam światło w korytarzu i rozejrzałam się. Natrafiłam za czyjąś zmęczoną, mało wyraźną twarz i podeszłam do lustra. Przetarłam je lekko jakąś chusteczką znalezioną w kieszeni i powoli zaczęłam się rozbierać. Weszłam do pokoju i ciężko opadłam na kanapę, rzucając materiały od pani doktor na stół.
- Nie dzisiaj, proszę... - jęknęłam, zamykając oczy. Nie wiem, jak długo tak siedziałam. Rozbudziło mnie szczekanie psa sąsiadów - O rety! - zerwałam się z miejsca. Reks zawsze wychodził na spacer o dziewiątej wieczorem - Ależ późno! - w popłochu uprzątałam stół, powiesiłam rzeczy do szafy i nastawiłam wodę na herbatę. Włączyłam komputer, kliknęłam na ikonkę Internetu i zabrałam się do pracy. Gdy sąsiadka wracała z psem, byłam już w połowie drugiego przypadku. Dobrze pamiętałam tego małego chłopca. Pół roku temu pogryzł go pies sąsiadów, mniej więcej takich rozmiarów jak Reks. Dziecko od tego czasu bało się nawet małego ratlerka. Już wyobrażałam sobie minę jego matki, gdy zaproponuję jej metodę leczenia: kynoterapia...
Tak, byłam odważna, miałam tak innowacyjne pomysły, że czasem sama się ich bałam, ale tylko przez chwilę. Życie nauczyło mnie, że trzeba walczyć. Walczyć do upadłego, nawet, gdy braknie nadziei.
I nigdy, ale absolutnie przenigdy nie wolno się poddawać. Ja się poddałam. Żałowałam każdego dnia, bo jednak byłam sama. Dużo osiągnęłam, spełniłam każde swoje marzenie. Każde poza jednym... miłością mężczyzny, którego kochałam, zupełnie beznadziejnie, już od prawie 5 lat...


***


Dochodziła druga w nocy a jakoś nie było widać końca mojej pracy. Zajrzałam do pękatego kubka stojącego na stole. Kończyła się kawa. Już trzecia tej nocy...
- Kochanie, zrobisz mi kawy? - zapytałam wyciągając rękę z kubkiem w stronę kuchni - Muszę się napić, bo za chwilę zasnę a wtedy pani doktor pokaże mi drzwi... Wtedy będę musiała wrócić do domu, do domu, który tak kochałam, i w którym byłam tak szczęśliwa, tak dawno temu... - patrzyłam przed siebie, ale odpowiedziała mi tylko cisza. Uśmiechnęłam się. Nie wiem, jak to możliwe, ale się uśmiechnęłam. Odstawiłam kubek i zamyśliłam się. Nigdy nie przypuszczałam, że moje życie będzie tak wyglądało, nigdy. Ja naprawdę nie chciałam wiele, chciałam po prostu być szczęśliwa... Więc dlaczego nie byłam? Miałam piękne małe mieszkanie z oknami wychodzącymi na Pałac Kultury. Miałam pracę, którą chwilami naprawdę lubiłam. Gdzieś miałam przyjaciół, dla których byłam kiedyś najważniejsza na świecie. Miałam też rodziców, którzy mnie kochali. Gdzieś żył też mężczyzna, którego to ja kochałam i który... choć wiele razy już ode mnie uciekał... teraz znikł na dobre. Po prostu mnie zostawił. Zostawił wszystkie moje niespełnione marzenia, które układałam sobie podczas wspólnie spędzanych chwil. Czy mogłam walczyć? Pewnie mogłam, zawsze można. Pytanie tylko - czy chciałam?


***


Blady świt zaglądał już do okien, a ja kończyłam pić kawę. Którą już dzisiaj? Naprawdę przestałam liczyć... Mało spałam tej nocy, bardzo mało, ale byłam z siebie zadowolona. Wywiązałam się z kolej-nego obowiązku, wykonałam kolejne warte złota polecenie doktor Malinowskiej.
Jadąc do pracy zastanawiałam się, czy nie zamieszkać u niej, choćby w kuchni. Na dojazdy traciłam tyle czasu... Zdałam sobie jednak sprawę, że ta ironia na niewiele mi się zda. Musiałam tego dnia pokazać, że naprawdę jestem silna. I że jedna noc to dla mnie pestka, że jestem godna zaufania. Bo przecież jestem!
- O, pani Milenka - pani Zosia zdumiała się tak, jakby nie zauważyła mnie przez ostatnie miesiące ani razu - Jest pani już...
- Jest 8.45 - powiedziałam - Czy to źle, że już jestem? - zapytałam
- Ależ nie, nie! Skąd! - roześmiała się - myślałam, że będzie pani troszkę później, wczoraj pani wyszła takim wieczorem... aż się bałam, że będzie pani wracać po ciemku, tramwajem...
- Niech się pani o mnie nie boi, pani Zosiu - uśmiechnęłam się - Jak to mówią: złego diabli nie biorą, a poza tym, pani doktor czeka dziś na mnie - pokazałam jej papiery a ona ze zrozumieniem pokiwała głową. Gdy stanęłam przed gabinetem szefowej, usłyszałam, że z kimś rozmawia prze telefon. Cicho zapukałam i otworzyłam drzwi. Siedziała przy biurku z komórką przy uchu i była tak pochłonięta rozmową, że nie zauważyła mnie od razu - Przepraszam, przyjdę później, nie wiedziałam, że... - zaczęłam się wycofywać.
- Nie, nie, proszę, wejdź - pani doktor zaprosiła mnie gestem dłoni - Oddzwonię, to ważne - szybko pożegnała się ze swoim rozmówcą.
- Nie chciałam przeszkadzać... - powiedziałam
- Nie przeszkadzasz, moja droga, wejdź, usiądź - odparła
- Dziękuję, ja tylko chciałam dać pani te dokumenty - położyłam teczkę na biurku i nagle znów roz-dzwonił się jej telefon. Pani doktor ze zniecierpliwieniem zerknęła na wyświetlacz.
- Muszę odebrać - wykrzywiła się - Przepraszam - kiwnęłam tylko głową i już mnie nie było. Denerwowałam się, denerwowałam się bardzo. Byłam ciekawa, co powie. Poszłam zrobić sobie kolejną kawę i zastanawiałam się nad werdyktem doktor Malinowskiej. Trochę już poznała moje dziwne, odważne, czasem niecodzienne pomysły, ale... czy ona w ogóle kiedyś pochwaliła któryś z nich? Czy ja w ogóle mogę być dobrym psychologiem? Czy dokonałam słusznego wyboru? Poszłam przecież na psychologię tylko dlatego, że...
- Milenko! - usłyszałam donośny głos i omal nie wylałam na siebie kawy. Zerwałam się z krzesła i pobiegłam do gabinetu. Drzwi były otwarte, a ona siedziała na biurkiem. Wszędzie rozłożyła moje papiery. Przekładała je, oglądała, porównywała - No, podejdź, dziecko - powiedziała, wcale na mnie nie patrząc. Ostrożnie zbliżyłam się do niej, patrząc jak lustruje jeden z opisów. Pani Aneta poprawiła na nosie okulary i jeszcze raz przejechała wzrokiem po moim opisie. W końcu odłożyła kartki na stół.
- Świetne - spojrzała na mnie znad okularów - Naprawdę świetne - dodała - Ciekawie rozpatrzony problem, trafna diagnoza, interesujące i innowacyjne metody terapii. Jestem z ciebie dumna, Milenko. Poczyniłaś naprawdę ogromne postępy - podsumowała
- Dziękuję, pani doktor - odparłam, sądząc, ze noc przy pracy jednak się opłaciła...
- Dziś przejrzyj materiały, które pani Zosia zostawiła ci na biurku. Około 12.00 wychodzę na pół godziny. Jeśli przyjdzie pani Nowicka z Anią, poproś, żeby zaczekały kwadrans. Jeśli będzie im się spieszyło, umów je proszę na przyszły tydzień, tylko nie na piątek, bo mam wizytę u fryzjera.
- Oczywiście, pani doktor - skrupulatnie notowałam wszystkie jej polecenia.
- O 10.00 będziesz asystować na zajęciach z muzykoterapii, na które skierowałam Piotrusia Salskiego i Basię Janak. Pojedziesz do domu kultury i po zajęciach umówisz się z rodzicami na kolejne wizyty. Jutro udało mi się załatwić felinoterapetutę na 15.00 dla tego autystycznego chłopca... hmn...
- Adaś Karski, 12 lat, z Pragi, mama sympatyczna brunetka, pracuje w restauracji przy Wiśle - wyrecytowałam wpatrzona w notatnik, sama nie wiem, czemu, a po twarzy pani doktor przebiegł lekki uśmiech.
- To wszystko - odparła i otworzyła swój kalendarz - Ach, prawie zapomniałam! - powiedziała - Za te wczorajsze, hmn... nadgodziny, możesz wyjść dziś przed 15.00 - dodała
- Dziękuję, pani doktor! - ucieszyłam się, a ona tylko się uśmiechnęła. Wróciłam do pracy. Teraz nie mogłam jej zawieść. Jej a przede wszystkim samej siebie...


***


- Milenko... - usłyszałam nagle i szybko podniosłam głowę. Pani Aneta stała w drzwiach z jakąś niewyraźną miną.
- Co się stało, pani doktor? - wstałam zza biurka - Źle się pani czuje?
- Wiesz, troszkę - wysiliła się na uśmiech - Chyba ten lunch mi zaszkodził - skrzywiła się - Mam do Ciebie sprawę w związku z tym...
- Słucham - spojrzałam na nią z uwagą
- Mam dziś umówioną jeszcze jedną pacjentkę, mała dziewczynka... ale to bardzo ważna pacjentka - zaznaczyła - Córka ucznia mojej przyjaciółki ze studiów. To był jej najlepszy student, więc nie możemy zawieść. Ja dziś jak widzisz, zawiodę.
- Ależ pani doktor, na pewno zrozumieją... - zaczęłam
- Ja zawiodę, ale ty nie - dokończyła
- Ja? Jak to? Nie rozumiem - odparłam
- Milena, masz dyplom magistra psychologii, tak?- spytała, a ja pokiwałam głową - Więc mnie zastą-pisz - powiedziała - Tylko dziś, tylko ten jeden raz - dodała widząc moją przerażoną minę - Kończyłaś studia, jesteś przygotowana. Porozmawiasz z tą małą, umówisz się na kolejne spotkanie. Niczego wielkiego nie wymagam, wiedza teoretyczna ze studiów ci wystarczy. Jej ojciec też jest psychologiem. Bardzo dobrym. Ale to człowiek, Milena - lekko się uśmiechnęła - Mogę na Ciebie liczyć? - zapytała, a mi milion myśli przegalopowało przez głowę
- Oczywiście, pani doktor - odpowiedziałam w końcu, jednak niezbyt pewnie
- Dobrze. Zostawiam ci mój gabinet do dyspozycji. Na wieszaku masz czysty fartuch. W kalendarzu znajdziesz dane pacjentki, poszukaj jej karty w komputerze. Dasz sobie radę. Ja jadę do domu, wezmę jakieś lekarstwo, do jutra mi przejdzie, to tylko zatrucie. Będę pod komórką. Pani Zosia zostanie z tobą. Wszystko jasne? - zapytałam
- Tak, jak najbardziej - odparłam. Nie wszystko było jednak jasne. Gdy pani Aneta wyszła, poszłam do jej gabinetu, żeby się z nim oswoić.
- Kawy, pani doktor? - uśmiechnięta pani Zosia zajrzała do mnie
- Nie, dziękuję - odwzajemniłam uśmiech
- Może jednak? - spojrzała na mnie uważnie
- Dobrze, ale pod warunkiem, że napije się pani ze mną - zaproponowałam
- Z przyjemnością - odparła. Naprawdę ją lubiłam. Surowość pani Anety czasem mnie przerażała, ale pani Zosia była niezwykle sympatyczna - Przestraszyłaś się troszkę propozycją doktor Malinowskiej? - zapytała, podają mi ciastka.
- Dziękuję - odparłam - Wie, pani... troszkę. Nie wiedziałam, że ma do mnie Az takie zaufania. Zależy jej na tej pacjentce, a mimo to powierzyła mi swój gabinet... Zaufała mi.
- A dziwisz się dziecko? - zapytała pani Zosia - Najlepsza studentka na roku, dyplom z wyróżnieniem, jesteś idealna, mówił ci to już ktoś?
- Jeszcze nie - roześmiałam się - Ale na wszystko przyjdzie czas - dodałam.
- Pewnie tak - zamyśliła się - Ale na niektóre rzeczy jest już za późno... - pokiwała głową
- Ma pani coś konkretnego na myśli? - zapytałam
- Pracuję tu od początku - odparła - Matka pani Anety i moja były przyjaciółkami, takimi, od serca... Poświęciłam dla pani doktor ostatnie 5 lat, całkowicie, ale i tak to ona mi pomogła, nie ja jej...
- Dlaczego pani tak mówi? - zdumiałam się - Przecież pani tu mieszka, gotuje, pierze, sprząta, robi zakupy... - wyliczałam
- Gdyby nie pani Aneta, nie wiem, co by ze mną było - powiedziałam - Na początku tak nie było, nie mieszkałam tu. Miałam mieszkanie na Powiślu, małe, ale piękne, jak to się mówi: z duszą - uśmiechnęła się - Dzieci dawno się usamodzielniły, syn wyjechał na wyspy, ożenił się, ma dzieci. Córka mieszka z mężem w małej kawalerce przy Dworcu Centralnym. Częściej ich nie ma w domu niż są. Wciąż podróżują, a gdy wracają, całe dnie oglądają zdjęcia. Taką mają pasję. Ich dom przypomina camping, nie maja łóżka, telewizora... wiecznie na walizkach. Oboje są fotografami, to ich praca, ich życie... ja miałam swoje u boku Tomasza... ale nikt nie żyje wiecznie. Odszedł po 30 latach naszego pięknego małżeństwa. Myślałam, że żyliśmy idealnie, ale tak nie było. Tomasz był hazardzistą. Mówił, że z tym skończył, to był warunek, inaczej nie wyszłabym za niego. Okłamał mnie. Grał przez cały czas. Miał tyle długów, że straciłam wszystko. Nie straciłam: oddałam. Musiałam się ratować, ale nie miałam nic.
- A dzieci? - zapytałam - Nie mogły pani pomóc?
- Kochały ojca - przyznała - Kochały go nie mniej niż ja. W ich oczach były silnym, dzielnym, byłym żołnierzem i chciałam aby taki pozostał.
- i co pani zrobiła? - byłam ciekawa
- Przyszłam do pani Anety, wypłakałam się - odparła - A ona w dwie minuty uratowała mi życie - uśmiechnęła się - Wróciłam do pracy, zamieszkałam tu. Jestem szczęśliwa.
- To naprawdę piękna historia - pokiwałam głową
- A jaka jest twoja, dziecko? - zapytała
- Niewyobrażalnie... niesamowicie... zwyczajna - wzruszyłam ramionami
- Chyba nie do końca - stwierdziła - Nie ma zwyczajnych historii - Są tylko te niezwykłe, ludzkie, nasze.
- pani jest bardzo mądrą kobietą - powiedziałam
- I chyba tylko dlatego mój mąż oszukiwał mnie przez 30 lat - roześmiała się
- Przecież go pani kochała - odparłam - Jak się kogoś kocha, zupełnie inaczej się na niego patrzy.. zupełnie jakby się nie widziało jego wad. Później dopiero przychodzi opamiętanie i widzimy jaki ten człowiek był. Wtedy kiedy już nie ma żadnych szans...
- Widzę, że ktoś cię bardzo skrzywdził, moje dziecko - pokiwała głową
- Sama się skrzywdziłam - wstałam z krzesła - Nie dałam nam szansy, nie walczyłam, nawet... potem już nie chciałam. Poddałam się - pani Zosia pokiwała głową i odprowadziła mnie spojrzeniem. Wiedziałam, że muszę się pozbierać i oderwać od wspomnień. Pani Aneta na mnie liczyła...


***


Weszłam do środka i rozejrzałam się po czystym, pięknie umeblowanym gabinecie.
- „Moim gabinecie?"
- „Przestań, wariatko!" - natychmiast skarciłam się w myślach - „Pani doktor prosiła się tylko o to zastępstwo! Przejrzyj lepiej kartę tej dziewczynki!" - przywołałam się do porządku. Już miałam usiąść do komputera gdy nagle...
- Dzień dobry, dzień dobry! - usłyszałam radosny głos pani Zosi
- „Boże, przyszli!" - wpadłam w panikę - „Moi pierwsi pacjenci!" - w popłochu zerwałam z wieszaka biały fartuch i ustawiwszy się twarzą do okna, w pośpiechu zapinałam małe guziki, wyrzucając sobie własną próżność.
- Proszę tutaj, pani doktor już czeka - drzwi „mojego" gabinetu otworzyły się, gdy kończyłam zapinać fartuch. Zebrałam włosy w niski kucyk, gdy...
- Dzień dobry... - usłyszałam cichy głosik. Odwróciłam się i poczułam nagłe ukłucie w sercu. W progu stała dość wysoka, szczupła, na oko 8-letnia dziewczynka o jasnych lokach i tajemniczych zielonych oczach. Ubrana w ładną, brązową sukienkę, splotła dłonie, omiotła wzrokiem gabinet i zatrzymała spojrzenie na mnie - Dzień dobry - powtórzyła chyba jeszcze ciszej.
- Dzień dobry - odpowiedziałam, jakby każde słowo sprawiało mi ból. I nagle...
- Witam, pani doktor - za plecami dziewczynki pojawił się postawny, wysoki mężczyzna o takich samych, przejmujących zielonych oczach...
- „Mój Boże, to niemożliwe!" - krzyczało coś ze mnie. Przerażenie pomieszane z niedowierzaniem wmurowało mnie w podłogę. Wszystkiego się spodziewałam, każdego człowieka na tej Ziemi, ale na pewno nie ich. Mieliśmy się już nigdy nie spotkać, miałam o nim zapomnieć, a serce waliło mi jak oszalałe, zaschło mi w gardle i momentalnie spociły mi się dłonie. Byłam o krok od jakiegoś szaleń-stwa, ale głos rozsądku kazał mi zachować się profesjonalnie - Dzień dobry, zapraszam - wskazałam na fotel, siląc się na spokój, choć o oczach Janka też dojrzałam zdziwienie - Usiądź tam, przy stoliku, dobrze? - zwróciłam się do dziewczynki - Narysujesz coś dla nas? Pani Zosia dla ci blok i kredki. Ja muszę chwilę porozmawiać z twoim tatą.
- Dobrze - zgodziła się. Starając się nie patrzeć na jej ojca, usiadłam przy biurku.
- Sprawdzimy czy dane się zgadzają - sięgnęłam do kalendarza pani Anety
- Milena... - nagle usłyszałam jego głos i poczułam ciepłą dłoń na mojej - Co za spotkanie. Nie poznajesz mnie?
- Przepraszam - szybkim ruchem otworzyłam kalendarz - Jestem tu lekarzem i tylko wykonuję swoje obowiązki. O innych sprawach możemy porozmawiać później. Czy mogę sprawdzić te dane? - odważyłam się na niego spojrzeć.
- Tak, oczywiście - zgodził się, ale w jego głosie wyczułam smutek
- „Ha! Dobrze ci tak!" - pomyślałam - „To ty mnie oszukałeś, zdradziłeś, porzuciłeś!" - jednak rozczulało mnie z jaką troską patrzył na córkę rysującą w kącie pokoju, naszą córkę... - „Tak, mogłaby być nasza!" - pomyślałam - „Gdybyś tylko zauważył, jak bardzo Cię kochałam! Gdybyś nie wolał każdej innej dziewczyny oprócz mnie! Gdybyś nie miał dziecka z inną kobietą..." - poczułam jak łzy nabiegają mi do oczu, więc szybko odnalazłam jego córkę w kalendarzu - Amelia Makowska - przeczytałam - „Że też wcześniej nie wpadłam na to, żeby to sprawdzić!" - wyrzucałam sobie, wpisując dane do komputera - Amelia Makowska, urodzona 10 października 2000 roku w Warszawie, zamieszkała przy ulicy Romera 27/4... - spojrzałam na niego
- Zgadza się - kiwnął głową
- Ojciec... ojciec Jan Piotr Makowski, adres ten sam, matka Maria Izabela Myśliwska, adres nieznany... adres nieznany? - zmrużyłam oczy
- Nie znam dokładnego adresu żony - wyjaśnił, a ja poczułam jakbym spadała w przepaść
- „Wziął ślub z tą kobietą!"
- Rozwodzimy się - mówił dalej - Jeśli tylko ustalę, gdzie teraz przebywa, przekażę takie informacje
- Ależ to nie będzie w najbliższym czasie konieczne - powiedziałam zimno - Przecież najważniejsze jest dziecko... - spojrzałam na rysującą Amelkę
- Tak - uśmiechnął się - Ona zawsze była, jest i będzie najważniejszą kobietą w moim życiu - popa-trzyłam na niego, na jego radosne oczy, gdy mówił o córce, gdy na nią patrzył... - Wszyscy wiedzieli, jaka jest Maria - chyba wyczuł moje spojrzenie, bo przeniósł na mnie wzrok - Wszyscy oprócz mnie - dodał - Ja byłem młody, głupi, ślepy... Coś mnie ciągnęło do tej dziewczyny, nie umiałem się z nią rozstać, nie widziałem, jak mną manipuluje, jak traktuje moją rodzinę, moich przyjaciół, Martę, Wiktora, Łukasza, Jolę, ciebie... - zawiesił głos, ale po chwili mówił dalej - Tamtej zimy spędziliśmy ostatnie wspólne Walentynki, potem wyprowadziłem się do rodziców. Tam spotkałem Jolę. Trochę wypiliśmy. Powiedziała, że zawsze mnie kochała i że nie mogę już wrócić do Marii. Od niej dowiedziałem się, że wyjechałaś... To naprawdę fantastyczna dziewczyna, ale... ja jej nie kochałem, tak jak ona mnie. Dla mnie była młodszą siostrą, jak Melania, ale nie kobietą, z którą mógłbym być. Wróciłem na uczelnię, spotkałem dawnych znajomych, Olgę... Zaczęliśmy się spotykać. Nie chciałem być sam, nie umiałem... musiałem się wyleczyć z przeszłości. Byliśmy razem, ale do czasu. Pewnego gorącego lipcowego dnia do naszych drzwi zapukała Maria. Była w ciąży, ze mną... - na chwilę zamilkł, a ja szukałam wyjścia z tej krępującej sytuacji.
- Wydaje mi się, że to nie jest dobry moment... - zaczęłam nieśmiało
- Posłuchaj mnie, Milena - przerwał mi - Znamy się wiele lat. Pojawiłaś się w moim życiu tak nieoczekiwanie, że czasem w ogóle zastanawiałem się, czy to nie był sen. Gdy cię pierwszy raz zobaczyłem byłaś dziewczynką, małą dziewczynką, siostrą mojego przyjaciela, którą połączyło ze mną coś niezwykłego. Stawałaś się kobietą na moich oczach, ale nie widziałem tego. Uważałaś mnie za przyjaciela, a ja traktowałem cię jak kogoś, kto zawsze jest obok i komu można się bezkarnie wyżalić na kolejną dziewczynę, która puściła mnie kantem. Znikałem, kiedy mnie potrzebowałaś, uciekałem, kiedy miałem cię dość, bo miałem Milena, nie raz. Zachowywałem się okropnie i w końcu powiedziałaś dość. Pamiętam ten moment, zobojętniałaś. Nawet wiadomość, że mam dziecko z Marią przyjęłaś tak spokojnie... Polubiłaś Amelkę, moją córeczkę... moją i kobiety, która traktowała cię podle. A potem odeszłaś, nagle i niespodziewanie, tak jak się pojawiłaś...
- Nieprawda, przecież się pożegnałam - powiedziałam przez łzy
- Nie uprzedziłaś mnie, że to nasze ostatnie spotkanie - odparł
- Nie było ostatnie - zauważyłam, a on nic nie powiedział, tylko patrzył na mnie.
- Wyrosłaś na piękną kobietę, Milenko... - powiedział nagle
- Och, przestań - energicznie wstałam zza biurka - I jak ci idzie, kochanie? - podeszłam do Amelki i położyłam jej rękę na ramieniu
- Nie ma czarnej - pogrzebała w pudełku z kolorowymi kredkami - Czarnej kredki - sprecyzowała. Spojrzałam na jej rysunek. Był... bardzo ciemny. Jakieś dwie postacie, jedna mała, druga większa, obie ciemne: brązowe, granatowe, smutne. Jak ona, moja mała Amelka, którą pokochałam od pierwszego dnia, kiedy ją zobaczyłam.
- A nie może być inna? Na przykład zielona? - zapytałam
- Nie, bo my jesteśmy smutni, ja i tata - wskazała na obrazek
- A dlaczego, kochanie? - usiadłam obok niej - Dlaczego jesteście smutni?
- Bo mama nas nie kocha - wyznała - Zostawiła nas i pojechała. Daleko, nie wiem gdzie. Nie naryso-wałam jej, bo nie wiem, jak teraz wygląda. Nie wiem, w co jest ubrana...
- A w co była, jak ją ostatni raz widziałaś? - zapytałam
- W taki czerwony sweter i jasną spódnicę - przypomniała sobie, sięgając po czerwoną kredkę - Mam narysować taką mamę? - spojrzała na mnie
- Oczywiście, narysuj, taką jak pamiętasz - pogłaskałam ją po główce i podeszłam do Janka - Ona bardzo cierpi - powiedziałam
- Wiem - skrzywił się - Ale nie wiem, gdzie jest Maria, nie wiem, naprawdę...
- Posłuchaj, tak naprawdę ja nie jestem lekarzem Amelki. Pani Aneta źle się poczuła i prosiła mnie o zastępstwo. Jestem tu na stażu, dopiero drugi miesiąc. Miałam tylko porozmawiać z małą i umówić was na kolejną konsultację, więc może być... przyszły tydzień? - zajrzałam do kalendarza
- A tobie kiedy pasuje? - zapytał
- Nie bardzo rozumiem... - spojrzałam na niego
- Skoro już wróciłem na stałe do Warszawy to może... może się spotkamy? - zaproponował - Jak skończysz pracę, oczywiście. Chyba, że nie masz planów na weekend... może być sobota?
- Sobota... - powtórzyłam - W sumie... w sumie tak - odpowiedział za mnie jakiś głos z mojej głowy
- Dobrze, więc gdybyś wiedziała konkretnie w jakich godzinach jesteś wolna, zadzwoń - położył na stole wizytówkę
- Mam dzwonić na twój numer służbowy? - zdumiałam się - Tylko na tyle cię stać? - nieoczekiwanie podniosłam głos, ale natychmiast się opanowałam
- A jeśli to nasza druga szansa? - zapytał - Amelko, pożegnaj się z panią doktor - zwrócił się do córki
- do widzenia - ukłoniła się grzecznie dziewczynka
- Do widzenia - odparłam. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, a ulgą opadłam na fotel, zamknęłam oczy i długo analizowałam w myślach to spotkanie. Spotkanie po latach. Z Amelką, małym aniołkiem, który tak bardzo cierpiał. Spotkanie z Jankiem Makowskim. Z miłością mojego życia.