Samobójstwo. Droga do...

Rozdział 2. 2

Dźwięk rozpruwa twoje ciało
I wciąż krzyczy: MAŁO, MAŁO!!!


             Nie wiem ile czasu upłynęło, zanim pojawiłem się na kolejnej integracji. Musiałem natomiast bywać w szkole. Hm, zabawnie było widzieć Pijaną Sukę (wybaczcie, że będę ją tak nazywał, ale od tamtej nocy tylko tak mi się kojarzy) przechadzającą się po korytarzu i zupełnie niezwracającą uwagi na Pijanego Dziwkarza (sorki). Nie miałem wątpliwości, że nie pamiętają upojnej zabawy, chociaż widzieli jej retransmisję w Internecie. Chyba chcieli to jakoś zatuszować. Ale coś im nie wychodziło. Byli dość popularni wśród rówieśników. Wiecie, jacy są rówieśnicy. Jak łatwo jest im znaleźć wspólny temat. Zwłaszcza, jeśli ten temat to wspólni znajomi. Właściwie nie przeszkadzało mi to. Poza jednym, malutkim, pieprzonym szczegółem. Pijana Suka z Pijanym Dziwkarzem mieli do mnie pretensje, że ich nie powstrzymałem. A co ja, kurwa, przyzwoitką jestem?
                Właściwie to nie był dla mnie problem.
                Nigdy nie ukrywałem, że najbardziej boli mnie moja samotność. I to, że nie umiem nawiązywać kontaktów. Że mam kompleksy, że czuję się wyalienowany. Generalnie byłem wyalienowany. Moi nowi, sympatyczni koledzy dość szybko to wyczuli i zaczęli to znakomicie wykorzystywać. Wiedziałem, że mnie obgadują, że wyśmiewają wszystko, co robiłem ponad to, co zrobić musiałem. A takich rzeczy było całkiem sporo. Ludzie samotni mają bardzo dużo czasu na robienie rzeczy, których robić nie muszą. Ciężko jest, kiedy nie ma się w życiu wyraźnej pasji. Ja błąkałem się między piłką nożną, a muzyką. Ostatecznie po mniej więcej roku wybrałem definitywnie, ostatecznie i nieodwołalnie muzykę. Wstąpiłem nawet do chóru. Poznałem kolejnych nowych, sympatycznych znajomych.
             Problem z nowymi, sympatycznymi znajomymi zawsze jest taki sam. Prędzej czy później, stają się starymi, niesympatycznymi znajomymi. Jednak w chórze było nieco inaczej. Pewnie dlatego, że postanowiłem nie zawiązywać żadnych bliższych relacji z innymi chórzystami. Z chórzystkami oczywiście też nie. Metoda całkiem dobra. Przeszedłem więc do kolejnego etapu. Przestałem się rytualnie integrować. Olałem swoją super klasę, swoją super szkołę. Stałem się, jak zauważył mój najlepszy znajomy (chyba jedyny, którego szanowałem) złośliwy. To dość wygodna taktyka. Nie trzeba się przejmować, co inni o tobie mówią, a jak coś mówią to ty mówisz, co tylko ci przyjdzie do głowy, udajesz, że to inteligentna riposta i olewasz sprawę. Jest jeden minus. Ludzie zaczynają się na ciebie złościć. Ale mnie to na przykład zaczęło sprawiać przyjemność. Zacząłem więc coraz bardziej denerwować ludzi. Nie tylko, kiedy mnie atakowali, ale za każdym razem, kiedy widziałem ich głupie zachowania. Kiedy słyszałem, że źle mówią, to ich poprawiałem. Obojętnie, czy znałem się na danej dziedzinie, czy nie. Jeśli się nie znałem, to nie dawałem tego po sobie poznać. Zauważyłem, że coraz częściej zauważałem głupie zachowania znajomych, i nie tylko.


                   Było fajnie przez jakieś dwa miesiące.
                  Taktyka zimnego skurwiela ma bowiem jeden malutki mankamencik. Stajesz się jeszcze bardziej samotny. Ludzie przestają cię lubić, o ile kiedykolwiek cię lubili. Atmosfera wzajemnej niechęci nie jest tak fantastyczna jak pokazują filmy. Z czasem zaczynasz odczuwać potrzebę rozmowy z kimś, wspólnego spaceru, wspólnej zabawy, czy nawet integracji. I wtedy dociera do ciebie, że nie masz z kim tego robić. Zaczynasz na siłę szukać znajomości. Użyteczny okazuje się tu Internet. Jednak znajomości internetowe zawsze wyglądają tak samo. Zapoznajesz osobę, miło się gada, przestaje się gadać. To trochę mało na pokonanie samotności.
Mniej więcej jesienią drugiej klasy, wybrałem się na plażę. Chciałem pozbierać bursztyny, które zgodnie z wszelkimi prawami fizyki morze powinno wyrzucić po sztormie, który miał miejsce wcześniejszej nocy. Niestety prawa fizyki służą głównie do tego, aby je łamać. Nic nie znalazłem. Poza glonami. Paskudnymi, śmierdzącymi, zielonymi resztkami morskiej roślinności. Jedynym plusem było słońce, którego w tym okresie pojawiało się dość rzadko. Jednak tego dnia tak pięknie oświetlało brudny Bałtyk, że postanowiłem nacieszyć się tym widokiem.
               - Cześć.
              Cześć pozwoliło mi zrozumieć, że nie tylko ja lubię siedzieć i gapić się w morze, które próbuje przelać się do miasta. Amatorem, a raczej amatorką tego typu przedstawień okazała się tajemnicza brunetka, która ni stąd, ni z owąd postanowiła się przysiąść i zakłócić mój spokój wewnętrzny. Chciałem w swoim sarkastycznym stylu rzucić jej niemiłą uwagę na temat „Wniosę przeciwko tobie oskarżenie o kradzież mojego pełnego jodu powietrza!", ale z bliżej nieznanych przyczyn udało mi się powiedzieć tylko:
              - Cześć.
             Moje cześć nie wiedzieć dlaczego, zabrzmiało jakoś biednie w porównaniu z jej cześć. Spędziłem kilka bliżej nieokreślonych jednostek czasu na zastanawianiu się, dlaczego. Pewnie z jednego prostego powodu. Miała bezsprzecznie cudowny głos. Taki, który zapada w pamięci na wiele długich lat. Głos, który człowiek pragnie słyszeć każdego poranka, każdego wieczora, przed obiadem i w czasie pracy. Głos, jaki z pewnością ma tylko jedna osoba na świecie. Wiedziałem, że muszę go jakoś z niej wydobyć, bo czekanie aż ona sama się odezwie wydawało mi się kiepskim pomysłem.
             - Ładna pogoda. - Moje stwierdzenie, choć prawdziwe, sprawiło, że zacząłem się wstydzić. Jak można zacząć rozmowę z obcą sobie dziewczyną od „ładna pogoda." Powinno się chyba spytać o imię, o ulubioną muzykę czy coś w tym stylu. Jej to najwyraźniej nie przeszkadzało.
            - No. - uśmiechnęła się tak, że czekałem tylko jak zadzwoni mój parszywy budzik wbudowany w telefon. Ten jednak nie zamierzał dzwonić, co sugerowało mi, że w ogóle nie śpię. - Często tu siedzisz?
            - Niespecjalnie. - odpowiedziałem. Postanowiłem, że będę zupełnie szczery. - W sumie to chciałem pozbierać bursztyny, ale nic nie znalazłem. Normalnie nie mam czasu na szwędanie się po plaży.
             - Przecież to fajna zabawa. Zwłaszcza kiedy szwędasz się z kimś.
              Jakoś dziwnie wydawało mi się, że brunetka zaczyna ze mną flirtować. Nie żeby mi to jakoś wybitnie przeszkadzało. Poczułem się jednak trochę nieswojo. Byłem kiepski w nawiązywaniu znajomości. Tym bardziej we flirtowaniu. Jednak brunetka miała w sobie coś, co sprawiło, że postanowiłem olać wszystkie swoje zahamowania i zacząć z nią flirtować. Albo raczej pozwolić jej flirtować ze mną.
         - Trzeba mieć z kim się szwędać. Właściwie jak masz na imię? - to pytanie wydało mi się mądrzejsze niż „Poszwędamy się razem?"
          - Marta. Ale wszyscy przezywają mnie Linką.
        Linka. Kilka dłuższych jednostek czasu zajęło mi rozkminianie dlaczego akurat Linka. Marta w niczym nie przypominała linki, sznura, nitki, kordonka, włóczki, muliny ani niczego, co narzucałoby jej taki pseudonim. Nie miała nawet dredów. Owszem była szczupła, zgrabna i miała całkiem przyjemne kształty, ale w niczym nie przypominała linki.
             - Dlaczego Linka? - wiem, że lepiej byłoby się popisać błyskotliwą dedukcją, ale wolałem nie tracić czasu.
            - Bo kiedyś zerwałam linkę hamulcową w rowerze. I przejechałam kolegę pod szkołą. - wytłumaczenie delikatnie mnie zaskoczyło. Tak czy inaczej spędziliśmy z Linką bardzo miły wieczór. Poszwędaliśmy się po plaży, promenadzie, centrum miasta. Wymieniliśmy się numerami telefonów i odprowadziłem ją do domu. Bez żadnych fajerwerków. Ale było miło.