Ciemniej
Blade światło przebijało się przez zasłony i wślizgiwało do pokoju. Tańczyło na podłodze i przeglądało w wiszącym na ścianie lustrze. Wężowe wstęgi jasności kładły się na stoliku i książce, niedbale rzuconej obok wazonu z bukietem jasnych kwiatów. Czytała ją już od kilku dni, zafascynowana. Spojrzeniem miedzianych oczu zachłannie przebiegała po kolejnych linijkach, smukłe palce delikatnie obejmowały okładkę niczym kochaną duszę usidloną w słowach.
Słońce sunęło po nieboskłonie, blaski okoliły moją dłoń, zwisającą luźno z fotela. Cofnąłem ją, wcisnąłem ciało głęboko w fotel. Lśniące ostrza omijały mnie i poprzez na wpół uchylone okiennice wbijały się w wiszący na ścianie malunek mojego przyjaciela, noc. Chuda kobieta, jego matka, wpatrzona była w daleki, daleki księżyc. Położyłem stopy na podnóżku, wyciągnąłem się dogodnie. Wsłuchany w cichy szum platanu przymknąłem powieki i oddałem się pod władanie słodkiego snu.
Zadumę mą zakłócił szelest skrzydeł. Słońce dawno już zaszło, lecz dało się ujrzeć wielkiego, ciemnego ptaka przycupniętego na brzegu okna. Niemal niedostrzegalnie uchylił dziób, jak gdyby chciał coś powiedzieć; mimowolnie skłoniłem się ku niemu. Wtem zakrakał rozdzierająco, raniąc mi uszy, a zanim jeszcze zdołałem cokolwiek zrobić wtargnął do środka i niczym grom runął ku obrazowi. Ostrymi pazurami zaczął rozdzierać płótno, wbijał w nie zakrzywiony dziób, zaciekle szarpał malowidło próbując zniszczyć je zupełnie. Rzuciłem się w stronę jego czarnych jak sadza piór, lecz złapałem pustkę. Kruk tymczasem porwał w swe szpony ukochaną książkę - przerażony, z krzykiem uchwyciłem ją i próbowałem zabrać. Nie dawał za wygraną, jego blade palce ścisnęły moje nadgarstki - była tak silna, że niemal podniosła mnie całego. Trzymała mnie mocno mówiąc coś, jej piękne, krucze oczy były tuż nade mną. Przestałem krzyczeć, opadły z sił szukałem ukojenia w jej słodkim pocałunku.
- Znów zły sen? - spytała zasmucona. Jasne włosy, niewielkie usta, smukła szyja, ciemne rzęsy... Była piękna. Kiedy patrzyłem w cudowne kasztanowe gwiazdy jej oczu nie myślałem o niczym innym. - Luby...
- Nic takiego... Nie przejmuj się mną... - Malowidło spokojnie wisiało na ścianie, kobieta wpatrzona w miesiąc, mgły unoszące się znad pól. Moje myśli stawały się powoli jaśniejsze i kiedy zacząłem się uspakajać zauważyłem, że już od jakiegoś czasu wodzi dłonią po mym ciele.
Następny dzień, następny zmierzch; szedłem pustymi ulicami do mieszkania, gdy zza zaułka wyłonił się mężczyzna. Nie umiałbym ustalić jego wieku, nie umiem nawet powiedzieć jakie miał włosy, oczy; czy był wysoki, czy może niski. Pamiętam jednak, nosił długi, zamszowy płaszcz z białym szalem i wysoki, ciemny kapelusz.
- Miłej nocy.
- Dziękuję nawzajem.
Zastałem ją siedzącą tyłem, lekko pochylona - czytała. Kiedy usłyszała, że wszedłem, odchyliła się nieznacznie na krześle i głęboko, boleśnie odetchnęła. Nie umiem wytłumaczyć dlaczego, ale wiedziałem, że płacze; odrzuciła włosy znad czoła.
- Czy coś się stało? - Przysunąłem się do niej i położyłem dłonie na jej szyi. Odwróciła się. Przez jeden straszliwy moment wzrok zawiódł mnie i zobaczyłem szkaradną twarz potwora. W chwilę potem jednak widziałem tylko jej zapłakane lico i spojrzenie, jakby błagała o coś, czego nie może otrzymać.
- Louis... Louis... Jego matka... Ona... - nie, nie, nie. Nie umiałem uwierzyć w to, co słyszałem. Chwyciłem leżący na stole list, a więc to fakt! Pogrzeb za siedem dni; biedny, biedny przyjacielu, matka była dla ciebie wszystkim!
Za oknem przeleciał ciemny cień.
Z niemym krzykiem wyplątałem się z jej uścisku i podbiegłem do okna. Na dworze stał tylko jeden człowiek, pod moją kamienicą, wpatrzony w gwiazdy. Usłyszał coś i zaczął powoli przekrzywiać głowę w moją stronę; tknięty nagłym lękiem odskoczyłem od okna, potykając się o krzesło. Upadłem, przylgnęła do mnie.
- Co się dzieje, luby? - jej głos działał na mnie jak balsam, jednak wciąż nie wyzbyłem się dziwnego uczucia, jakie wywołał we mnie ten człowiek. Jakby do mej duszy wśliznęły się glisty, wysysające mnie od wewnątrz. Czułem jak łażą we mnie, setki, tysiące. Za moment zaczną wyciekać z mych ust. Pomocy! - wszystko ucichło; siedziałem na zimnej posadzce w objęciach ukochanej, przez okno wlewało się do pokoju lodowate powietrze obmywając leżące krzesło.
- Wybacz... - wyjęczałem cicho.
- To musiał być dla ciebie szok... Idź się położyć - ucałowała mnie słodko i niemal przeniosła do sypialni. - Za chwilę przyjdę - szepnęła czule.
Leżałem na łożu, wpatrując się w sufit. Blade światło księżyca tworzyło nań niestałe cienie, niczym chochliki, a między nimi luki światła - błędne ogniki. Luba nie przychodziła. Opatuliłem się szczelniej kocem, ażeby uciec od zimna; nie mogłem zasnąć. Było ciszej i ciszej, a moje zmysły wyostrzały się, wyostrzały. Liście szeleściły za oknem, gałęzie trzeszczały, obijały się o ściany kamienicy; to na pewno gałęzie? Taki dziwny stukot? - Na pewno. Gdzieś przeciągle miauczał kot, aż w pewnej chwili nagle przestał; z innego miejsca przez czas pewien dochodziły fałszywe dźwięki pianina. Kochanka nie przychodziła. Drzwi lekko uchylonymi, cienkie cięcie światłem drze pokój. Wpatrzony w jasną smugę nie mogę oddać duszy Hypnosowi; pasmo zanika, miga - ktoś chodzi po pokoju. Na dworze zaszeleściło, to chyba przeleciał jakiś ptak? - Tak, to na pewno gołąb, tylko on, i nic więcej. Nie mogę skupić uwagi, ten szelest brzmiał, jakby doszedł gdzieś z sypialni. Świetlista linia drży, czyżby ma luba tak szybko chodziła? Nie przychodzi. Konar zapukał w szybę, nie wpuszczę cię, przykro mi. Czekam na kogo innego - a ona nie przychodzi. Skrzypnięcie, to szafa, zupełnie jakby ktoś nieśmiało uchylał jej drzwi. Światło mruga szybciej, szybciej - gaśnie. Ciemność; nieprzenikliwa, dusząca niczym mdła woda; wlewa się, topi. Przeciągłe jęknięcie drzwi, wśród sukni i płaszczy, oświetlona trupim światłem, ukazuje się mała, wychudzona dziewczynka. Jej oczy są całe czarne, nieśmiało prosi „niech mnie pan wpuści" - dziewczynko, nie mogę, zrozum, chciałbym, ale... „Bardzo pana proszę" - ona nie ma zwykłych zębów, małe cienkie igiełki za którymi ślizga się cienki język. Glista. „Czemu mnie pan nie wpuści?" - chcę! Chcę, ale zbyt się ciebie boję! „Skoro tak... Sama wejdę". I znikła, koniec? Gałęzie drapią bok budynku, zupełnie jakby ktoś się po nich wspinał. Wpatruję się w okno, z przerażeniem czekam na to, co w końcu nastąpić musi - drobna, trupia rączka łapie parapet. Krwiożerczy uśmiech wychyla zaraz za jasnymi włosami i węglowymi, kruczymi oczyma. Nie, nie mogę na to patrzeć. „Przyszłam do pana. Już zawsze będziemy teraz razem" - co za straszny, cukrowy głos! Całym wysiłkiem woli przekręcam się na drugi bok, czekając aż zimne dłonie spoczną na mym karku. Kochana, skąd się tu wzięłaś? Śpisz już? Nie odwracaj się ode mnie, pozwól mi zobaczyć twą...
Zerwałem się gwałtownie - Boże, niech mi ktoś pomoże! - z zamiarem ucieczki. Wypadłem z pokoju, z salonu porwałem płaszcz i byle jak narzuciłem na siebie. Założyłem cylinder i od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Z obrzydzeniem zrzuciłem go z siebie, był pełen małych, wielkości palca może, larw; wplotły mi się we włosy, ześlizgnęły na twarz. Krzyczałem, krzyczałem, krzyczałem - mała dziewczynka zbliżała się do mnie, a im bliżej, bliżej, bliżej była tym bardziej zmieniała się w mą ukochaną. W końcu objęła mnie, sparaliżowanego strachem.
- Co się z tobą dzieje, luby? - patrzyła na mnie z wielkim niepokojem w swych cudownych oczach. Słyszałem jej głos jakby zza zasłony.
- Ja... Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem!
Następny dzień, następny zmierzch; wracając spojrzałem w okna mego mieszkania; właśnie gasło w nich światło. Na pobliskim balkonie zauważyłem człowieka. Z początku wydał mi się dziwnym, jakby miał groteskowy garb na plecach, jednakże zbliżając się doń zrozumiałem, iż jest to siedzący na jego ramieniu ptak. Gdy dystans między nami stał się jeszcze mniejszy ujrzałem, iż jego wargi poruszają się, zupełnie, jakby mówił coś do towarzysza - a ten odpowiadał mu! Teraz dokładnie widziałem wielkiego czarnego drapieżcę wczepionego nad jego barkiem. Poznałem też twarz człowieka, którego widziałem tylko dwa razy, a jednak nie potrafiłem tego wspomnieć bez drżenia rąk. Kiedy mnie zauważył, uśmiechnął się, co przypominało przy jego bladej cerze rozdzierającą się kartkę i - zdało mi się - szepnął parę słów krukowi.
Powitała mnie zatroskana i natychmiast wtuliła swe liliowe usta w moje. Jedną z dłoni położyła na mym czole, jakby upewniała się, czy nie mam gorączki; w drugiej trzymała swą ukochaną poezję ze smukłym palcem jako zakładką. Pytała jak się czuję, mówiła, że powinienem był zostać w domu, że tak okropnie martwiła się o mnie. Gdy zaczęła mówił o pogrzebie i o tym, że wieczorem przyjść ma do nas Louis moją uwagę przykuła drobna, czarna plamka na stoliku.
- Co to jest? - spytałem zaintrygowany, targany niezrozumiałym przeze mnie samego niepokojem. Kątem oka zauważyłem dwa cienie przelatujące za oknem.
- Co? - nie wiedziała o co mi chodzi. Ja jednak już sam podszedłem do blatu, a im bliżej byłem tym większy, obłędny ogarniał mnie lęk. Małe, czarne pióro.
- On tu był! - krzyknąłem. Nie wiedziała o co chodzi, próbowała coś mówić, tłumaczyć, ale nie słuchałem jej. Rzuciłem się ku wyjściu, próbowała mnie zatrzymać, ale strąciłem jej ręce. Zbiegłem na dół, próbowała mnie gonić. Przebiegałem wąskimi uliczkami Paryża otoczony dysonansami jakiejś upiornej melodii grającej w mej obłąkanej głowie. Trzy kruki siedziały na balustradzie jego balkonu - trójca nieświęta. Kiedy przebiegałem tamtędy opadły posępnie i poczęły lecieć za mną. Po minucie przyłączyły się do nich inne, potem kolejne, kolejne. Coraz więcej i więcej goniło mnie. Przerażony uciekałem, lecz nie dawały za wygraną, odsłaniały swe ostre jak brzytwa pazury. I nagle na mej drodze stanęła ona.
Wybiegła chyba, by mnie szukać; stała tyłem wołając me imię. Chciałem ją ominąć, ale nagle odwróciła się i wypełnione bólem czarne oczyrozjaśniło szczęście; rzuciła się na mnie i przytuliła mocno do siebie. „Kochany, kochany! Teraz już zawsze będziemy razem" łkała wzruszona nie dając mi się ruszyć.
I kruki dopadły nas. Rozerwały jej piękną suknię i mój płaszcz, i skórę, wydziobały serca i rozszarpały na strzępy płuca. Obsiadły i obskubały nas całych. Wbijały swe dzioby głęboko w nasze jestestwa. Kracząc wydzierały z nas życie wraz z kawałkami mięsa zachęcane jego głosem. W męczarniach - umarliśmy oboje. Ona - z zastygłą w szczęściu twarzą, ja - z tak zmasakrowaną, ze trudno się w niej było dopatrzyć czegokolwiek. Rzecz zadziwiająca - wśród strzępek ubrań i ciał leżała nietknięta książka.
Skomentuj utwór (0)
- Zaloguj się, aby móc komentować utwory innych użytkowników -