Czerwone dywany powrotów

Łukasz Zwolan
19.44.2009 21:44·~ 2 min. czytania


Był letni, upalny dzień. Zazwyczaj każda sprawa wypada mi z rąk, roztrzaskując się na drobne kawałeczki. Od nich mam blizny między palcami. Długie, głębokie cięcia z których krew, za każdą próbą ucieczki, rozściela czerwony dywan powrotów.


Oczy miałem wbite trzydzieści centymetrów pod ziemią. Ziemią, w której zatopiłem ociekające stopy. Tamtego dnia z tej krwi wyrosła ona. Piękna, delikatna, nieruchoma. Trzydzieści centymetrów spod ziemi, po trzydziestu latach, kamienna piękność.


Gdybym znał inne sztuki, przewędrowałaby cały świat, w drewnianym pudle. Lato byłoby latem, zima zimą, bez czerwonych płacht, odciśniętych śladów stóp. Była ciekłą pornografią tętniącą w moim krwioobiegu. Wyrastająca trzydzieści lat, w dziewiczej świadomości.


Pewnej nocy jej czoło zakrył ciężki, brunatny śnieg. Brunatny od moich powrotów do niej, cieknących międzypalców na jej czoło. Ledwo łapiąc oddech zanurzyłem w nim opuszki palców - staliśmy się jednością. Moje dłonie przesiąkł brunatny śnieg. Jej strapione dni miałem na swoich dłoniach, brunatnych od jej zmarszczonego czoła.


Tego dnia wiedziałem, że krwawiące stopy prowadziły mnie do jej krwawiącego czoła. Moje dłonie były jej krwawiącym czołem, przesiąkniętym do samego szpiku.


Przyszło lato. Jej oczy były oczami smutnymi, czoło złagodniało, a krew która wsiąkła w moje palce, zakrzepła. Brunatna maź, stała się czarnym stworem przepchniętym do serca. Jej zmartwienia, po swoim czerwonym dywanie, wróciły do domu.


Po trzydziestu latach, brunatne stały się moje usta. Zabliźniły się cięcia między palcami.
Nigdy już nie wiedziałem, którędy wrócić do domu.