De profundis clamavi ad te, Domine

Buldog_Myrke
30.25.2009 22:25·~ 52 min. czytania

"I can't see you, I can't hear you

Do you still exist?

I can't feel you, I can't touch you,

Do you exist?

I can't taste you, I can't think of you,

Do we exist at all?"

(Epica, The Phantom Agony)



Chłód nad ranem, ciemność. Gwiazdy zniknęły, rozmyły w słabej poswiacie nadciągającego świtu. Las tonął w szarym, mglistym półmroku, sylwetki śpiących na siedząco ludzi odcinały się od popielatego nieba. Ognisko dawno już zgasło, tylko słaba, wąska strużka dymu wznosiła się do góry. W tym dziwnym, cichym czasie Thomas nareszcie mógł zapomnieć, że podróżuje z pospólstwem. Nie słyszał prostackich rozmów, śmiechów, charczenia, żucia i spluwania; nie musiał oglądać brudnych mord eskorty i kościstych, pokrytych liszajami twarzy kobiet. Nie chciano, by odpowiadał na głupie pytania, nie musiał udawać, że nie widzi ciekawych spojrzeń.

Wreszcie mógł się pomodlić. Mógł porozmawiać z Bogiem, jedynym przyjacielem.

A będziesz kochał bliźniego swego... Wiem, wiem, Panie. Oni też. Ale dlaczego? Dlaczego to ja muszę ich prowadzić?

Ukląkł na czarnej, zabłoconej ziemi. Sutanna się wysmaruje, ale to nic.

Jasny blask zalał ziemię, najpierw barwy odzyskało niebo, potem dopiero ludzie, zwierzęta, rośliny i rzeczy; pola, łąki, gaj i droga hen, aż po horyzont, gdzie czerniło się miasto - cel ich wędrówki. Zieleń, błękit, złoto, brąz, czerwień - myślałby kto, że to dworski malarz wypełnił kolorową farbą ukończony szkic, że to tylko bajkowy, fantastyczny landszaft, jakiego nigdy nie było i nie będzie, a który narodził się w wyobraźni artysty.

Las napełnił się radosnym śpiewem, gdy Thomas Neuwald począł recytować modlitwę, wedle starodawnego kanonu:

"Ojcze nasz

Któryś jest poza wszechświatem

Święć się nieoznaczoność twoja

Przyjdź informacja Twoja

Bądź fizyka Twoja

Jako w świecie materialnym, tak i duchowym

Zrozumienia naszego powszedniego daj nam dzisiaj

A odpuść nam naszych dziadów pychę

Jako i my im odpuściliśmy

Teraz i na zawsze

I na eony eonów amen."

Odmówiwszy zaś pacierze, ksiądz otrzepał z brudu kosztowną, oliwkową sutannę, zerknął na wciąż jeszcze śpiących podróżnych, na las splątany w granatowych żyłach, pulsujący w odwiecznym, powolnym rytmie; śpiewający tysiącem wrośniętych w mięsiste konary ptaszaków, strzelający w niebo milionem smukłych czułek i szumiący miliardem białych, ruchliwych, opadających ku ziemi wici, po których biegały już, jak co ranka, biliony zwinnych, siedmionogich pajęczarzy.

Potem wzniósł wzrok ku górze- na niebie zaś gigantyczny, skryty w połowie za horyzontem szmaragdowozielony Eden odsłonił już w całości szkarłatne, gorące oblicze Inferna - i nastał dzień, dzień na Ziemi.

Kapłan wciągnął w płuca świeże, poranne powietrze. Ach, przyroda jest piękna. Człowiek nawet nie domyśla się, jak szpeci dzieło Boga swą obecnością.

Charknięcie i splunięcie, ordynarne przekleństwo... O wilku mowa, czymkolkwiek jest wilk. Woźnica już się przebudził i musiał obwieścić to całemu światu. Pierwsze wrzaski niemowląt, gadanie bab, brzęk garnków i rzecz jasna, smród. Odór niemytych ciał, ostra woń gorzkiej strawy, zapach bimbru i czarnego prochu - to ostatnie, rzecz jasna, od eskorty.

Ksiądz z westchnieniem wstał z klęczek, krajobraz stracił już swój urok, zbladł i zezwyczajniał w mdłym, zielonkawym świetle, zszedł na dalszy plan wobec rozgwaru obozowiska - i Thomas znowu został sam wśród ludzi.

Woźnica spróbował zbudzić leniwe skanuki, zwierzęta jak zwykle buczały i ociągały się, kłapiąc bezzębnymi paszczami. Mężczyzna walił je wściekle ciężkim kijem po ślepych łbach, kopał po bokach, czułkach i grzebieniach - a aż w końcu stworzenia podniosły się z ziemi, stanęły pewnie na wszystkich trzech nogach, chwyciły łapami dyszle wozów i ruszyły przed siebie.

-Jazda, baby, taka wasza mać, śniadanie bendzie później!- Woźnica, jak zwykle chamski, popędzał kobiety. -Niedługo bendzie szedł wicher od pustkowia, jak nie chcecie tu nocować, to do zaćmienia musim być w Hafenburgu! Bo w szczerym polu obedrze do kości! A ksiondz - chłop napotkał zimne spojrzenie Neuwalda, zmieszał się, spuścił wzrok - a wielmoźny ksiondz wybaczy, ale musim siem śpieszyć. Miasto widać w dali, ale...-

-Rozumiem. Ruszamy-


***


Umarli, nim nawet zdążyli się zdziwić. Jak zawsze.

Pierwszy zginął stary woźnica, czarny kształt wyskoczył nań z gąszczu, zwalił go z kozła na piaszczysty gościniec, krwi nie sposób odróżnić od czerwonego kubraka. Potem pomocnik, gówniarz, nawet nie zdołał krzyknąć. Stara baba. Włóczęga. Kupiec w granatowym surducie. Najemnikowi z Urbi Draconis udało się jeszcze wyciągnąć pistolet. Bez znaczenia.

Feliks nie widział już ostatniej śmierci - tylko wystrzał i przeraźliwy, nieludzki wrzask. To człowiek czy szponiacz? Przedzierał się rozpaczliwie przez gąszcz, rozgarniając mięsiste płaty żaglorostu, pajęczynowate witki czepiały się ego twarzy, leżące na leśnej podściółce błękitne, pulsujące tętnice przeszkadzały nogom -łatwo się potknąć i przewrócić, a wtedy koniec - Łowcy nie wybaczają takich błędów. Miał tylko jedną szansę. Usłyszał kwik zarzynanych skanuków. Dobrze, to im chwilę zajmie.

Las skończył się niespodzianie - przed człowiekiem rozpostarło sie szerokie, nagle pole, pokryte sinymi wiechciami porośli. Nie odważą się wyjść z lasu, ale od zbawczej pustaci dzielił go szeroki, kamienisty wąwóz. Dołem płynął płytki strumień, ale jar był zbyt głęboki, brzeg po jego stronie zbyt stromy. Nie przeskoczę. Nie zejdę. Rozpaczliwe szukał wzrokiem jakiejś kładki, żyły - ale brzegi spinały tylko patykowate, oplatane naczynkami włosy, wyginające się w łuk nad przepaścią. Krzyki od gościńca ucichły, Feliks wyobrażał sobie, bo nie mógł słyszeć, jak zwinne drapieżniki pędzą w jego stronę, czepiając się konarów. Zginę? Tutaj? Teraz? Ruch za plecami, obrócił się, uniósł różdżkę, wypalił - czarny kształt skręcił się, zwinął w miejscu, spalony rubinowoczerownym promieniem, ale mag widział już następne. W całkowitej desperacji spróbował przeskoczyć nad przepaścią, chwytając się cienkiego włosa - oczywiście nic z tego nie wyszło, jednakże elastyczna gałązka nie złamała się, a wygięła w dół pod ciężarem. Człowiek zleciał na dno i tak za szybko, skąpał się w wodzie i poobijał o kamienie, ale przeżył. Boli. Złamałem coś? Chyba nie. Uciekać. Zerwał się zaraz, pobiegł korytem, nie oglądając się za siebie. Plusk za plecami. Sa w wąwozie, gonią. Czarownik mało nie wypluł płuc. Złamałem. Żebro. Szlag. Popędził szybciej. Zakręt. Dalej nie było strumienia. Do góry, zboczem. Szybciej. Chwycił się zbiegającej tętniczki, podciągnął do góry, wyszedł na drugim brzegu, opadł na sine, suche wiechcie. Nie zatrzymuj. Się. Biegnij. Wstał zaraz, dysząc i słaniając się ruszył do przodu. Nie biegł już, nie miał siły. Jeśli odważą się wyjść, to i tak po mnie. Wyczerpany stąpał po popielatej porośli, martwe łodyżki chrzęściły pod stopami. Przed sobą miał przestrzeń, puste pole, widział na niebie rajski, szmaragdowy ogród Edenu, jak zwykle upstrzony malowniczymi smugami, pełen wirów, ok i poskręcanych, białawych chmur. Na prawo zaś - ogniście czerwoną otchłań Inferna; piekielne protuberancje strzelały na boki, szkarłatna tarcza zdawała się, niczym oko demona, spoglądać drwiąco na przerażonego człowieka. Bzdura, bogów i demonów nie ma. Sa tylko Łowcy, prawdziwe potwory. I śmierć, którą przynoszą.

Wyszły? Zabiją od tyłu? Nie obejrzał się, szedł ku światłu. Przed siebie.

Nie zabiły go.

Nie wyszły z wąwozu.

Na horyzoncie Eden. Inferno. I miasto. Hafenburg.

- Jeszcze raz udało się przeżyć. - rzekł Feliks Aureliusz Geta, centurion Czarnego Legionu, mag bojowy czwartego stopnia, trzykrotny kawaler Orderu Męstwa Imperium, weteran czterech wojen, w tym tylko dwóch z ludźmi, tudzież uczestnik dziesięciu ekspedycji badawczych do Dżungli. - Jeszcze raz, murwa mać.-

Po czym przewiesił różdżkę przez plecy, zapiął przydziałową kurtę, obejrzał się raz za siebie - ściana lasu taka spokojna, błękitna i cicha jak zawsze - i pomaszerował do miasta.


***


- A ja, myśle se, prosze ksiendza, że Boga to nie ma.-

- Co proszę? - spytał wyrwany z drzemki kapłan - Nie usłyszałem.-

- Boga nie ma.-

Duszpasterz dopiero po chwili otrząsnął się ze zdumienia. No tak, woźnica jest z Hafenburga. Tu nie karze się za ateizm.

Betonowe bastiony wznosiły się po obu stronach szerokiego, asfaltowego gościńca. Potężne, wysokie na setkę łokci, obsadzone ciężkimi armatami strzegły drogi do Artanatów. Strzegły niezależności portowego miasta.

Kiedy to Hafenburg ogłosił niepodległość od Szafirowego Artanatu? Trzy, cztery światła temu? Jeszcze mnie na świecie nie było. Wojna była okrutna, jak zawsze wojny o pieniądze. I oczywiście, wojny o pieniądze wygrywają kupcy. Mroczny Władca proponował im ochronę i przyłączenie do Imperium, ale nie zgodzili się. Lepszy na wolności kęsek lada jaki... Kto to powiedział? Nieważne.

- Dlaczegóż to? -

- Bo widzi ksiondz, to jest tak.- blisko miasta woźnica zhardział, już nie spuszczał wzroku i nie mówił tak uniżenie. Teraz stał się mieszczaninem, wolnym człowiekiem w swoim kraju. Nawet brudnym plebejuszem, ale jednak. - Ksienża mówiom, żeby się modlić, tego, "pukajcie, a będzie wam otworzone". Że jak człek pobożny, to Bóg go wysłucha. I wie co ksiondz? Ja siem modliłem. Prosiłem go, coby mi się w interesach wiodło - nici. Prosiłem, coby mi poborca warsztatu nie skonsi...fis... nie zabrał za podatki- zrobił to. Błagałem, coby syn mój gupi nie poszedł do wojska - poszedł, zginął. Modlitwy nic nie dają, ksienża kłamiom, a Boga nie ma.-

- A nie pomyślałeś, człowieku, że Bóg musi słuchać modlitw wszystkich? Nie tylko twoich? Że być może wysłuchał modlitwy twoich konkurentów, którzy prosili o to samo? Tego poborcy, który czynił tylko swoją powinność? Twego syna, który marzył o wojnie i sławie? Że być może to wcale nie ty jesteś na świecie najważniejszy? -

Woźnica nie odpowiedział, a Neuwald zadumał się. Przejechali przez warowną, mającą po bokach ośmioboczne artyleryjskie wieże, bramę. Tacy jak on to przyszłość? Tacy jak ci? - spojrzał na odzianych w stalowoszare kurty, obsadzających wały muszkieterów, wyprężonych dumnie pod hafenburskim sztandarem. To nie była ostania wojna, jeszcze za czasu mojej nauki w seminarium artani Szafirowego i Białego urządzili regularną krucjatę. Dzielnych wojaków, a wraz nimi pewnie syna woźnicy, szlag trafił; kupcy odlali armaty z żelaza i wynajęli kompanię imperialnych magów bojowych, ponoć całe to pole było zasłane trupami aż po horyzont. Ale trzeba było spróbować, bo Hafenburg jest takim samym zagrożeniem, jak Imperium, choć niby niepomiernie mniejszy, słabszy, bez wasali, skoligaconych czy szanowanych władców. Ale ta republika daje wzór, wzór złego. W artańskich miastach rzemieślnicy i kupcy już się buntują, żądają przywilejów podatkowych, likwidacji sądów kościelnych, wypędzenia Defensorium, tak, jak zrobili to tutaj.

Nic nie pamiętają. To już kiedyś było.


***


Uratował go defensor.

Feliks na poważnie zaczął się już martwić, że nie dotrze do miasta przed burzą pyłową. Wicher dął coraz mocniejszy, tumany kurzu przesłaniały niebo, a do miejskich murów pozostał spory kawał... kolejny już raz w ciągu tego dnia żegnał się z życiem, gdy ujrzał w oddali sylwetkę jeźdźca. Początkowa radość ustąpiła jednak zdumieniu, gdy rozpoznał krwistoczerwony, kościelny uniform.

Zakonnik zatrzymał skanuka tuż przed celującym w niego z różdżki centurionem. Nie siegnął po swoją.

- Pokój z tobą człowieku. -

Żołnierz nadal milczał.

- Nie jesteśmy na wojnie. Wsiadaj, nie godzi mi się zostawić człowieka na pewną śmierć. -

Prędzej od diabła by się spodziewał pomocy. Choć był ateistą.

Śpieszyć się musieli i tak, bo burza nie zamierzała dawać im fory - huk wichru ogłuszał, ostre ziarenka drapały skórę, zostawiając blizny, kurz wciskał się wszędzie - ale Feliks doskonale wiedział, że najgorsze dopiero przyjdzie. Chwilami zdawało się, że nie zdążą, że złowroga przyroda ich zatrzyma, wywróci skanuka, że wszystko na marne, i tak umrą w tej zawiei. Ale dojechali. Strażnicy wpuścili defensora. Gdy wieje od pustkowi, nikomu nie odmawia się schronienia, nawet najgorszemu wrogowi.

Ziarnisty, bury półmrok zapadł nad światem, rozbijające się o wały i przelatujące nad miastem tumany pyłu przesłoniły niebo; w popielatym świetle nieliczni przechodnie wyglądali niczym zabłąkane duchy, przemykające wśród szarych kamienic.

- Skąd żeś tu się wziął? - spytał towarzysza zdumiony centurion. - Dziękuję za ratunek - przypomniał sobie po chwili. Dopiero teraz mógł dokładnie przyjrzeć się swemu wybawcy. Defensor liczył sobie może trzy światła, łatwo jednak stwierdzić, że nie spędził tego czasu za biurkiem - zaczerwieniona od słońca, poznaczona kreskowatymi bliznami twarz, wiechciowate, siwe wąsy - magowie żyjący w miastach pielęgnują śnieżnobiały, starannie utrzymany zarost, by odróżnić się od czarnowłosego plebsu. Ale na pustkowiu szybko wszystko szarzeje od pyłu, włosy, skóra, całe ubranie... po kilku dniach nie sposób odróżnić maga od niemaga. Natomiast do tej powierzchowności pustynnego weterana nijak nie pasował strój zakonnika - nowa, szkarłatna szata ze złotym krzyżem, przepasana ozdobną, seledynową bandolierą - od kontrastu mało czy nie wyszły centurionowi z orbit. Tylko różdżka tamtego potwierdzała przypuszczenia - porysowana, obtłuczona, pewnie niejedną walkę już widziała, w niejednej potrzebie pomogła swemu panu.

- Nie potrzebuję pańskich podziękowań. Zrobiłem to, bo moja wiara nakazuje pomagać bliźnim w potrzebie.-

Centurion skrzywił się.

- A teraz może pan mnie zabić?-

- Nie jesteśmy na wojnie.-

- Powtarzam pytanie - skąd defensor w Hafenburgu?! -

- A skąd imperialny czarnoksiężnik? To miasto tolerancji.- ostatnie słowo niemal wypluł, aż dziw, że ust nie otarł.

- Was nie tolerują. - odrzekł poważnie Feliks.

- Co tylko pokazuje ich hipokryzję.-

- Może dlatego, że wy nie tolerujecie nikogo?-

- Nie, my kochamy wszystkich.-

- Gorącą, ognistą miłością.-

- Jeśli trzeba.-

- Taak, zawsze, gdy to niezbędne. Mogę się pana o coś zapytać?-

- Oczywiście.-

- Bóg nas kocha, prawda?-

- Oczywiście.-

- I tak umiłował świat, że zesłał na Ziemię swego syna, by zbawić ludzi?-

- Oczywiście.-

- Ale Bóg jest jeden, w trzech osobach?-

- Nie ma pojęcia, do czego pan zmierza, ale owszem, tak uczy Pismo..-

- To może mi pan, szlachetny defensorze, wytłumaczyć, dlaczego Wszechmocny Bóg stał się ciałem, w celu złożenia w ofierze samego siebie samemu sobie, tak by jego stworzenie mogło uciec przed Jego własnym gniewem? Czy w swej nieskończonej mądrości nie mógł wymyślić czegoś choć trochę sensowniejszego? -

- No... my nie rozumiemy planów boskich... i z pewnością rozumiemy... znaczy...- zaplątał się zakonnik

- Cóż, nieważne. - drwiący uśmiech czarownika - Skoro niczego się już nie dowiem... Jestem panu wdzięczny, panie...-

- Jens Schwarzdorf. Licencjonowany defensor okręgu Błękitnego Artanatu, radca stanu Magistratu i chorąży Regimentu Św. Dominika w Armii Krzyżowej.-

- Feliks Geta. Po prostu. Jak już mówiłem, jestem wdzięczny, ale... czekają mnie tu pewne nie cierpiące zwłoki sprawy.- centurion nawet nie silił się na uprzejmość. Wybawiciel, czy nie, defensor zawsze twój wróg.

- Rozumiem. - odrzekł chłodno zakonnik. - Do zobaczenia.-

Dopiero, gdy tamten się oddalił, legionista powtórzył w myślach ostatnie jego słowa.

- Zaraz! Dlaczego, murwa twoja mać, on powiedział "do zobaczenia"?!-


***


- W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Pierwsze zaćmienie, Czyściec Wątpiących przesłania Inferno, Eden blednie na tle czarnego nieba. Przez dwa wizgi rozważamy grzech zwątpienia, któren jest pierwszym stopniem ku apostazji. -

Kościół pusty, nie licząc wiekowego już staruszka, proboszcza, który pośród ciemności, przy blasku jedynej świecy, odprawia na głuszy Nabożeństwo Pierwszego Zaćmienia. Neuwald nie przerywa, przechodzi niewidoczny wzdłuż bocznej nawy, mijając puste rzędy ławek, starając się nie budzić echa.

Mija boczny ołtarzyk z figurą Św. Johna Bez Oczu, po czym wchodzi do wnętrza staroświeckiego, murowanego konfesjonału. Nie po to jednak, by spowiadać skruszonych grzeszników, choćby nawet jacyś się zjawili.

Siada na krzesełku, zasłania kratkę, wystukuje kod - i oto zjeżdża w dól z zawrotną szybkością, zapadnia zamyka się nad głową, ogarnia go atramentowa czerń. Ano, przygotuj się, niedługo spotkasz się z prawdziwym Mrokiem...

Wtem - oślepiający blask, białe, sztuczne światło. Betonowa podłoga, takie same ściany, zimno i wilgotno.

- Chrystus Zmartwychwstał. -

- Prawdziwie powstał. - odpowiada odruchowo ksiądz, choć nie widzi jeszcze komu. Oczy wolno przyzwyczajają się do światła, magiczne węże na ścianach świecą zbyt jasno - po co tak marnować moc? Ale skoro Kościół płaci, to co im tam.

- Wszystko w porządku, proszę księdza? - pyta ten pierwszy, rozmazana sylwetka w czerwonym stroju wyciąga ku niemu rękę. - Jens Schwarzdorf, oficer bezpieczeństwa ekspedycji. -

- Tomas Neuwald, kapelan, pierwszy oficer. - ksiądz z trudem wstaje, jeszcze kręci mu się w głowie po zawrotnym zjeździe. Teraz dopiero rozpoznaje w swoim rozmówcy defensora. No tak, strażnicy wiary, jak zawsze, musieli wcisnąć swojego agenta. - Gdzie kapitan? -

- Nie znam jeszcze nazwiska dowódcy wyprawy, to ściśle tajne. -

- Jak to? Przecież wchodzimy w portal za... ile? -

- Jeden wizg, dwa pacierze, zdrowaśkę i sześć sekund. - informuje dokładnie techniczny. - Reszta załogi już czeka w żaglowcu. -

- Prowadź, bracie. -

Ruszają długim, jaskrawo oświetlonym korytarzem. Defensor milczy, na jego twarzy maluje się ogromne napięcie.

- Jak ksiądz myśli, co tam spotkamy? -

- Gdzie? -

- Jak to - gdzie? Czy ja pytam o kawiarnię na Placu Wolności? -

- Bracie, w środku, czy na zewnątrz? Najpierw trzeba tam dotrzeć, a to już samo w sobie jest diabelnie niebezpieczne. A co nas czeka w środku... Bóg jeden wiedzieć raczy. -

- Myśli ksiądz, że coś przetrwało? Przez tyle tysiącleci? -

- Modlę się, żeby tak nie było. Ale pamiętaj, jak skończyli inni.-

- Przecież nie wiadomo, jak. -

- No właśnie. -

Ciężkie, ołowiane drzwi. Defensor wprowadza kod, zgrzytają koła zębate, grube na dłoń wrota wsuwaja się w ścianę. Od wewnątrz nie ma zamka. Świetnie, jak coś pójdzie nie tak, to nie mamy nawet drogi ucieczki.

Komnata, do którego wchodzą, przytłacza ogromem, przywodzi na myśl główną nawę Wielkiej Katedry. Thomas tylko raz w życiu widział tak wielkie pomieszczenie. W panującym półmroku wrażenie potęgują betonowe ściany, pochylające się łukowato ku owalnemu otworowi w sklepieniu. Kłęby magicznych węży, leżące splątane na podłodze, trzeba uważać, stąpając, bo potrafią boleśnie ukąsić. Centralne miejsce zajmuje sama wyrzutnia, na niej zaś pokryta złotawą farbą, wysmukły statek celuje szpicą ku sufitowi. Żagli nie widać, są schowane pod pokrywami pancerza. Technomag w jaskrawej, pomarańczowej szacie, stojąc na ażurowym rusztowaniu, białym płomieniem z różdżki spawa blachy powłoki, iskry sypią się wokół. Święty Johnie Bez Oczu, patronie inżynierów, dlaczego oni zawsze muszą wszystko robić na ostatnią chwilę?!

Właz wejściowy otwarty, ale w środku pusto - ksiądz szuka wzrokiem współtowarzyszy podróży, ale poza obsługą i defensorem w hali nie ma nikogo. Już chce spytać swojego towarzysza o pozostałych, gdy z głośnym zgrzytem po drugiej stronie komnaty rozwierają się identyczne wrota. Stojący w nich, odziany w szamerowaną srebrem, czarną kurtę miast zwyczajowej szaty, niewysoki człowiek na pierwszy rzut wydaje się niemagiem - siwe włosy, brak zarostu, absurdalnie krótko ścięte włosy. Trzyma niby różdżkę, ale czarną, krótszą od tych, które dotąd widywał kapłan.

- Na wszystkie otchłanie Hadesu, zemstę Furii i gniew Jowisza! Wiedziałem, psiachyl, że nie bez powodu rzuciłeś pan to "do zobaczenia!". Nie mógł pan od razu powiedzieć?! - krzyczy od progu nieznajomy przybysz, wprawiając Neuwalda w coraz większe zdumienie. Defensor chyba jednak wie, o co chodzi, bo odrzeka spokojnie furiatowi:

- Misję objęto klauzulą tajności, choć oczywiście mogłem się domyślać prawdopodobnego celu pobytu imperialnego czarnoksiężnika w Hafenburgu, to nie było sensu się dekonspirować.-

- Artańscy, suka ich rwań zachlebiona. Formaliści, urzędasy i szpiedzy.-

- Proszę księdza, to jest Feliks Geta, kapitan wyprawy. Panie Geta, oto Thomas Neuwald, kapelan i pierwszy oficer. - dokonuje przedstawienia defensor. - Panie kapitanie, powinien być jeszcze jeden Imperialny? Pilot? -

- Nie wiem, przyjechałem sam. -

- Nie mamy cza...- zaczyna Schwarzdorf, gdy przerywa mu głos z, wydawałoby się, pustego wnętrza żaglowca.

- I nic dziwnego, skoro zasuwałeś waść prawie setkę mil na północ od Wrót Świata, zamiast, jak trzeba, wsiąść na wodolot w Urbi Mare. - w otworze wejściowym pojawia się najpierw nieforemny łeb jakiegoś monstrum, potem wynurza się cała istota, niby humanoidalna, ale biała, błyszcząca, z jednym, za to ogromnym, szklistym, czarnym okiem z przodu. Dopiero gdy bierze w ręce głowę i zdejmuje ją z korpusu, Thomas orientuje się, że to zbroja przestrzenna.

- Dekurion Leon Oktawiusz Salwator, mag szturmowy drugiego stopnia. - ostrzyżony identycznie jak kapitan, białowłosy mężczyzna nie liczy sobie chyba nawet dwóch świateł, co czyni go młodszym od Neuwalda. - Będę robił, proszę waszmościów, za pilota. -

- No proszę, prawdziwy szturmowiec Imperium. - komentuje Schwarzdorf. - Ciekawe, dlaczego to ja ma nadstawiać karku w pierwszej linii, podczas gdy z tyłu będzie marnować swe umiejętności wyszkolony mag bojowy? -

- Cóż, zapewne Komisja wie lepiej, kto się nadaje do skomplikowanych zadań, a kto tylko jako mięso armatnie. - odparowuje tamten bez namysłu, defensor zaciska zęby i milczy. Ośmielony pilot zwraca się do księdza:

- To jak, panie kapelanie? Zobaczymy z bliska Pana Boga? -

- Że jak? -

- No, przecież mieszka w Ogrodzie Edenu, spoglądając na swe dzieci, notując złe i dobre uczynki, kto będzie zapisany w Bazie Danych Życia, ten dostąpi zbawienia, a kto nie, ten spłonie w czeluściach Inferna - przemawia drwiąco młody, ze sztucznym patosem. - Zawsze mnie ciekawiło, gdzie dokładnie na Edenie przebywa Wszechwiedzący? Unosi się w chmurach nitrogenium? Wiruje w kółko w którejś z Trzech Wielkich Plam? A może krąży razem z pierścieniem skał i lodu? -

- To tylko alegoria...- ksiądz patrzy błagalnie na kapitana, ale ten udaje, że nie słyszy impertynencji swojego rodaka.

- Z wami, teistami, tak zawsze - co my zrobimy lepsze teleskopy, to u was coraz więcej alegorii. Ciekaw jestem, jak mi waszmość wytłumaczy coś takiego - Bóg jest ojcem Jezusa, nieprawdaż? -

- Tyle was chyba nauczyli o mitach i zabobonach wroga. - odgryza się kapłan.

- Czyli tak. I to on zapłodnił Maryję, że zaszła w ciążę? -

- To potężny skrót myślowy, ale...-

- Ale tak. W takim razie - czy Bóg ma spermę? -

Neuwald tylko westchnął.

- Jeśli Bóg zechce, może mieć spermę, nogi, rogi, kopyta, smocze skrzydła i Cesarską Orkiestrę Symfoniczną za uchem. Może również stworzyć kamień, którego nie będzie w stanie podnieść, a potem go podniesie; potrafi sam się zabić, a potem stworzyć na nowo, mimo, iż wtedy nie istnieje. Jak wszystko, to wszystko. To nie musi być logiczne, bo przecież to On stworzył logikę i ustalił jej prawa. Jeszcze jakieś pytania? -

Szturmowiec milknie, chwilowo spacyfikowany, jednocześnie księdzu przychodzi w sukurs Schwarzdorf, cięty jeszcze za nazwanie go mięsem armatnim.

- Wszystko pięknie i logicznie, panie Salwator - wy, apostaci, możecie jeden po drugim obalać te sprzeczne dogmaty, forsować racjonalny obraz świata, śmiać się z żałosnych zabobonów - powiedzcie mi tylko jedno - gdy już wszystko obalicie i wyszydzicie - dlaczego zawsze jestescie tacy smutni? -

Tym razem głos zabiera milczący dotąd Feliks Geta:

- Bo mamy odwagę myśleć samodzielnie. I widzimy świat takim, jakim jest naprawdę .-

- A jakiż to świat widzicie, kapitanie? -

- Niewesoły, panie Schwarzdorf. Niewesoły.-

Przerywa im schodzący z rusztowania technomag.

- Hej, panowie dyskutanci! Portal otwiera się za cztery pacierze, więc jeśli chcecie za tego światła gdziekolwiek się wyprawiać, to czas ubrać się i zająć stanowiska!-


***


- W tym czymś mam spędzić dwa dni? - zdegustowany ksiądz ogląda zbroję przestrzenną. - Nie jestem golemem! Przecież jak się nie zagotuję, to na pewno uduszę! - podnosi do oczu czarny, błyszczący hełm ze złotawą przyłbica.

Ma trochę racji- przyznaje w myślach kapitan, zapinając szczelnie płyty napierśnika. - artańskie pancerze to archaiczny złom.

- Trzeba było wziąć własną, hehe. - szczerzy zęby młody dekurion. - imperialne chociaż nie dekompresują się przy byle uderzeniu... No, i butlę mają poręczniejszą. - przypina do biodra dwa owalne, aluminiowe zbiorniki, mniejsze i lżejsze od kwadratowych, stalowych pojemników przytroczonych na stałe do grzbietów artańskich zbroic. - starczy na tyle samo, a wygodniej się chodzi. -

- To znaczy na ile? - dopytuje się zdenerwowany ksiądz, odpowiada mu Geta:

- Dwa wizgi, zakładając średnio intensywny wysiłek. -

- Trochę krótko. -

- Eksplorację wewnątrz obiektu będziemy prowadzić uwiązani na tchawicy, dopiero w razie potrzeby skorzystamy z zasobów autonomicznych. Wychodzenia do Wysokiego Mroku nie przewidujemy. -

- Czyli będą na pewno. - złośliwie stwierdza szturmowiec. - I wyślą na nie, rzecz jasna, jedynego doświadczonego Wędrowca w załodze. Hej, panie Neuwald! Przecież Artan Alexander ma swoich Strażników Mroku, dlaczego lecą z nami ksiądz i defensor, którzy boja się nawet założyć zbroi? -

- Niczego się nie boję. - kapłan w końcu, przy pomocy defensora, wcisnął się w czarny pancerz. Najpierw kaftan pod zbroję - miękki w dotyku, z wszytą magiczną grzałką - w Mroku potrafi być tak zimno, że nie wytrzyma tego nawet najbardziej zahartowany człowiek. Potem wsuwa na nogi ciężkie, stalowe trzewiki, wyłożone grubą błoną nagolenniki, nakolanniki, hartowany fartuch z przytroczonymi zapasowymi kryształami mocy i sygnalizatorem błyskowym, napierśnik z herbem Alexandra i naplecznik, kolczaste, podbite ludzką skórą naramienniki, nałokcice, zarękawice, same rękawice w końcu - lepsze niż model, na którym ćwiczył, nie obciążające palców i dające pewną swobodę manewru. W końcu ozdobny, skrzydlaty hełm - świat przybrał złotą barwę od szklanej przyłbicy, dopiero po chwili Neuwald się przyzwyczaił.

- Wchodzimy. - nadaje komendę kapitan. Teraz nie można już mówić, tylko błyskać Morsem.

Wnętrze wehikułu zdaje się bardzo ciasne w porównaniu z jego zewnętrznymi rozmiarami. No cóż, większośc masy zajmują żagle, teraz zwinięte pod wierzchnimi blachami. Kapitan sadowi się w środkowym sarkofagu, po jego prawej kładzie się Neuwald, po lewej Schwarzdorf, dekurion w poprzek kabiny, w miejscu pilota.

- Gotowość? -

- Melduję. Posłusznie. Pełna. Gotowość. - po wejściu na pokład zniknął gdzieś ten bezczelny, nonszalancki młodzieniaszek, który dopiero co pouczał Feliksa o prawidłowej trasie z Imperium do Hafenburga. Leon Oktawiusz Salwator przemienił się teraz w profesjonalistę, pilota Żaglowca Mroku, człowieka, który nie skończywszy nawet dwóch świateł, dorobił się drugiej rangi maga szturmowego, co jego kolegom zajmowało pół życia. - Na. Tym. Etapie. Nasza. Interwencja. Niepotrzebna. Panie. Kapitanie. To. Oni. Wyrzucają. Machinę. W. Portal. -

- Pytam. O. Was. Mogę. Zamykać? -

- Tak. -

Geta przekręca niklowany zawór, raz, drugi. Złoty właz z głuchym brzękiem wskakuje na swoje miejsce.

- Teraz. Ani. Drgnąć! Jeden. Poważny. Wstrząs. I. Naprawdę. Popędzimy. Do. Edenu. Oglądać. Pana. Boga. -

- Dwie. Zdrowaśki. Szesnaście. Sekund.- ożył naścienny glif nadawczy.

- Jedna. Zdrowaśka. Dziewiętnaście. Osiemnaście...- na zewnątrz wył alarm, głos syreny przebijał się zza ściany zgłuszony, jakby z innego świata. Zaraz rzeczywiście będziemy w innym świecie. Co tam spotkamy?

- Piętnaście. Szesnaście...- Ksiądz zacisnął kurczowo palce na krawędzi sarkofagu.

- Dziesięć. Dziewięć... - Towarzysze w zbrojach i sarkofagach wyglądali jak nieruchome, spoczywające od lat golemy, czekające na rozkaz czarownika. Nie widać twarzy.

- Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Portal. Wyrzut! - Machina zadygotała, przez złote ściany nie było tego widać, Neuwald wobec braku iluminatorów nie mógł obserwować świata zewnętrznego, wyobrażał sobie więc, jak otworzyła się pokrywa sufitowa, jak statek celował złocistą szpicą w ciemność nad światem. Z podstawy błysnął czerwony promień, odbija się prostopadle od zwierciadła umieszczonego na dnie żaglowca. I znowu. I znów. W całkowitej ciszy, poruszany przez niematerialną siłę okręt wyleciał w górę. Księdzu zdawało się, że potężna pięść chce go zgnieść na miazgę, wydusić z płuc powietrze, wycisnąć oczy... W końcu szaleństwo ustało, pilot zameldował:

- To. Już. Panie. Kapitanie. Jesteśmy. W. Mroku. -

- Rozwinąć. Żagle. -

Łomot, łoskot - to Salwator przekręcił dźwignię, uruchamiając mechanizmy. - Gotowe. Panie. Kapitanie. -

- Jak. Kurs? - dekurion odsunął dolną pokrywę, odsłaniając przezroczystą od tej strony powierzchnię dolnego zwierciadła. Ksiądz spodziewał się ujrzeć Ziemię - nic z tego, planeta została w tyle, za rufą. A przed nami...

- Przed. Nami. Gwiazda. Śmierci. Panie. Kapitanie. - zameldował szturmowiec Imperium.


***

Tu się zaczyna ta opowieść. Tu, na pokładzie zawieszonego w pustce Żaglowca, w krótkiej chwili między przeszłością a przyszłością.

***


Kurs zgodny z planem, można odpocząć. Nawet trzeba - rezerwy powietrza niewielkie, trzeba oszczędzać, unikać wysiłku. Do celu jeszcze jakieś dwie godziny, jest czas. Defensor niemal przyklejony nosem do szklanej tafli, zachwycony upstrzoną gwiazdami panoramą za oknem. Nowicjusz - myśli z politowaniem kapitan, sam chce przespać oczekiwanie, wtem przeszkadza mu magiczny przekaz od pierwszego oficera - Neuwald nadaje bezpośrednio różdżką, zużywa to dużo magii, ale pozwala swobodniej - i dyskretniej - rozmawiać niż Morse.

- Zanim zeszliśmy do poziomu banału, powiedział pan coś ciekawego - ksiądz sygnalizuje różdżką tylko do niego.

- Słucham? - nadał kapitan, zanim uświadomił sobie bezsens tego sformułowania. - To znaczy, co powiedziałem? -

- Oznajmił pan wszem i wobec, iż tylko ateiści myślą samodzielnie. Co to dla pana znaczy? -

- Myśleć samodzielnie? -

- Tak. -

- Bez niczyjego kierownictwa. Bez z góry założonych ograniczeń. Bez sankcji za dojście do niewłaściwych wniosków. -

- Moim umysłem ktoś steruje? -

- Oczywiście, sam pan wie o tym najlepiej. -

- Nie stwierdziłem. -

- Och, oszukuje się pan, sam przed sobą usprawiedliwia. Robi pan jak pełzacz, który, nie mogąc przeskoczyć ostrokołu udaje, że go nie ma. Dla niego cały świat zawiera się wewnątrz ogrodzenia, akceptuje to i zaczyna krążyć w kółku po zagrodzie, tak, jak chciał pasterz. -

- Pan pewnie chciałby mnie uwolnić? Zburzyć plot? -

- Pełzacz ma dość sił, by wywrócić ogrodzenie, ale nie robi tego. Czemu? Bo nie chce. W środku czuje się bezpiecznie, po co mierzyć się z nieogarnionym światem. Czuwa nad nim dobry pasterz, na niwach błękitnych pasie go i nad wody spokojne prowadzi... Nadąża pan? -

- To ja mogę porównać pana do człowieka z opaską na oczach, który żyje w ludnym mieście pełnym widzących - wszyscy go pytają, po co mu ten kawałek szmaty? Przecież nie widzi światła, trudno mu się poruszać, wszystko robi na wyczucie, potyka się.. Nadąża pan? -

- Wolę ciemność niż ułudę. -

- I znowu banał. -

- Banał wypowiedziany w odpowiedniej chwili odzyskuje moc starego, mądrego aforyzmu.-

- Teraz pan spyta, czy Bóg ma spermę i definitywnie skończymy rozmowę. -

- Skoro to banał, łatwo będzie mu zaprzeczyć?-

- Skąd pewność, ze to ułuda? -

- Pan też, wzorem defensorów i scholastyków, odrzuca racjonalizm? -

- Nie muszę zgadzać się ze wszystkim, co uchwali Wielki Sobór. Nie dyskredytuję poznania rozumowego. -

- Widzi pan - płot już zburzony, trzeba tylko wystawić nos na świat. Skoro myśli pan głową, a nie jakimiś nieodkrytymi, niematerialnymi częściami ciała, to wie pan, iż ja nie potrzebuję dowodu na nieistnienie Boga. Odwrotnie - żeby coś stwierdzić, trzeba wykazać tego prawdziwość. -

- Nie odrzucam pańskiej drogi, ale nie uważam jej za jedyny sposób poznania. Rozumowanie ściśle racjonalistyczne to dobre narzędzie do odkrywania świata i praw przyrody, przydatne też na sali sądowej. Jednak, żeby odpowiedzieć na pytania dotyczące Boga i człowieka, trzeba już wyjść poza jego ramy.-

- To znaczy co? Mam czekać na jakieś nadprzyrodzone objawienie? -

- Nie. Po prostu uwierzyć, I pogodzić się ze świadomością, że do końca życia nie pozna pan jednoznacznej odpowiedzi.

- Wie pan, co to jest Niewidzialna Latająca Latryna? -

- Mój Boże, wiedziałem, że Mroczny Władca pracuje nad jakąś straszliwą, ostateczną bronią, żeby nas zgładzić, ale żeby aż tak...-

- Nie słyszałem o żadnym Mrocznym Władcy, służę Cesarzowi Wiecznego Imperium. Natomiast Niewidzialna Latająca Latryna to władający potężną mocą, niewidoczny artefakt krążący wokół Ziemi. Jest tak mała, że nie da się jej wypatrzyć najlepszymi teleskopami, nie można jej dotknąć, w ogóle w żaden sposób potwierdzić jej istnienia. Dlaczego więc ludzie w ogóle dopuszczają jej istnienie? Bo znalazła się całkie spora grupa spragnionych władzy i pieniędzy...-

- Litości, nie jestem członkiem światowego spisku...-

- To jeszcze nie o panu, oni byli wcześniej, pana też oszukali. Ta grupa poczęła głosić, że Latryna (koniecznie z dużej) rzeczywiście istnieje, że to ona trzyma świat w kupie a ludzi przy życiu, że po śmierci człowiek połączy się z nią na niebosiężnym szczycie Mont Excrement, a po końcu świata nastanie wszechogarniająca Cloaca Maxima. Kazali oni zbudować Święte Wychodki, by oddawać w nich cześć Wielkiemu Sedesowi i, co najważniejsze, przekazywać wysokie i regularne datki na taśmę toaletową. Gdy ktoś odmówi, to, zależnie od możliwości, nazwie się go heretykiem i spali na stosie, względnie ochrzci się mianem Mrocznego Władcy i wyśle armię, by podporządkować... -

- Bardzo muszą się nudzić kadeci w Cesarskiej Akademii Wojny, jeśli płodzą takie konstrukcje. W ten sposób można ośmieszyć każdą filozofię, od idealizmu obiektywnego po czysty racjonalizm. Co wtedy zostanie? -

- Nie uczyłem się w Akademii Wojny, zamknięto ją jeszcze przed moim urodzeniem. Macie przestarzałe informacje.-

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie. Zna pan bajkę o murarzu? Pewnego razu wolny murarz doszedł do takiego wniosku: "Myślę, więc jestem".-

- I zniknął. Znam, stare.-

- Nie. Potem rzekł sobie: "A o czym myślę? Myślę o glinie. Więc glina też istnieje. A wiec jest myśl i glina. Z gliny buduje się rzeczy - jak każe myśl. Dom to tylko uformowana glina. A więc wszystko jest z gliny. Czyli glina jest budulcem wszechświata. Wszechświat to glina. Ludzie są z gliny. Na początku i na końcu była, jest i będzie jeno glina, nic więcej. Kto myśli inaczej niż ja, ten głupiec, ciemnogrodzianin i niewolnik zabobonu. Wolny murarz przekonał paru innych i reszta jak w poprzedniej przypowieści."

- Wymienić wszystkie błędy takiego rozumowania, czy tylko sto pierwszych? -

- A ponoć to mój rozum zamknięty i obwarowany płotem. -

- Skoro Bóg kocha wszystkich ludzi, to dlaczego pozwala im cierpieć? Skąd tyle zła na świecie?-

- Jeśli Boga nie ma, skąd tyle dobra i piękna? -

- Nie zauważa ksiądz, że ta dyskusja powoli zmierza donikąd? -

- Nie, ja tylko próbuję panu uświadomić, że pewność zabija myślenie. Wszelka pewność. Zdarza mi się wątpić w Boga.-

- O, tak myślałem, że z głupcem nie rozmawiam. Ale, skoro wyszedł pan za ostrokół, to czemu z piskiem wrócił? Strach? -

O dziwo, sygnalizator zamilkł. Trafiłem?

- Człowiek bez Boga jest samotny, panie Geta.-

- Z Bogiem też. Bóg jest tylko w pańskiej głowie. -

- A jeżeli nie? A proszę przyjąć na chwilę, że to ja mam rację. Niech pan też wyjdzie za swój płot. Co pan teraz widzi?-

Co widzę? Jeżeli, ten przedwieczny, upierdliwy zgred z brodą naprawdę siedzi na Edenie czy gdziekolwiek... Jeżeli patrzy przez teleskop z grubaśnym notesem we wszechmogącej łapie i zapisuje, linijka po linijce moje "grzechy"... To mam tam chyba oddzielną zakładkę.

- Widzę, że mam naprawdę ciężko przerąbane. A skoro tak, to nie ma się już co starać. -

- Bóg jest miłosierny. Wszystko wybacza, niech pan nie słucha defensorów. -

- I co z tego? Nawet gdybym teraz dostał świra, uwierzył, wyjechał do któregoś Artanatu i został mnichem...-

Hehe, co by nie mówić, kumplom szczęki by opadły do samej ziemi.

-... to wtedy rzeczywiście zostanę sam. Moja rodzina, przyjaciele, towarzysze broni... Wszyscy to ateiści. Stracę ich na zawsze, w prawdziwym świecie, i w tym "edeńskim".-

- Bóg to panu zrekompensuje.-

- Nie, dziękuję. Nie przekreślę całego mojego życia. A teraz pan - co, jeśli Boga nie ma? Jesli to tylko ułuda? -

Cisza. Ale namieszałem księżulkowi w głowie.

- Wtedy nic, absolutnie nic nie ma sensu. Żyję po nic. Umrę po nic. O świcie, o zmroku i przy każdym zaćmieniu gadam do siebie jak wariat, codziennie o północy odprawiam komiczne rytuały nad kawałkiem opłatka, czytam otumanionym głupcom archaiczne izraelskie poematy i śpiewam stare piosenki. Z drugiej strony, wtedy pan jest równie żałosny.

- O, a to czemu? -

- Z uporem godnym lepszej sprawy próbuje mnie pan przekonać mnie, żebym zmienił piosenki i rytuały. Żebym od rana do nocy dyskutował o tym, iż nie ma sensu dyskutować, żebym żył, bo tak każe mi instynkt, żebym oglądał świat świadom jego kompletnej wobec mnie obojętności. Sądzi pan, że jest ode mnie lepszy - ale co znaczy "lepszy", skoro nikt, poza nami, tego nie ocenia? Mój sposób życia równie komiczny jak pański. Ja noszę zielone i białe szaty - pan szkarłatne i czarne. Ja wieczorem się modlę - pan o tej samej porze z wyższością myśli o swej wolności. Pan staje z różdżka do boju po jednej stronie barykady - ja po drugiej - sensu w tym tyle, co nic, w życiu, walce, śmierci. Przyroda ma w głębokim poważaniu istnienie, zachowanie i poglądy nas obu. Tchórz, bohater, uczciwy i nikczemnik - obojętnie wedle jakiej moralności - jest tylko chodzącą kupą mięsa. -

- Mnie nic nie wiąże na sznurze. Ja nie muszę marnować życia na rytuały... -

- Jeśli modlitwa czy dekalog są dla chrześcijanina przykrym obowiązkiem, a nie radością, to rzeczywiście niech je porzuci; Bogu są one obojętne tak samo, jakby ich nie czynił. Zresztą - czy pana nie wiąże na sznurze kultura? Prawo, urzędowy ateizm, ideologia, zwyczaje, nawyki myślenia, oczekiwania innych, moda? Nie jest pan wolny. -

- Pan ma tak samo, i religię na dodatek.-

- Czym ateizm różni się od dowolnej religii? Funkcjonalnie? Macie zespół wierzeń - może pan zaprzeczy? Jesteście głęboko przekonani o nieistnieniu Boga. Obojętnie, jaki by nie był wszechświat, przyjmiecie każde wytłumaczenie, byle nie uwzględniało Boga. Te wierzenia determinują wasze poglądy, wasze postrzeganie świata. Macie swoje rytuały - nawet nie dostrzegacie ich skostniałości, sztuczności. Maje swoją moralność - bez nadprzyrodzonego uzasadnienia, ale działa. Macie swoich kapłanów - nieformalnych, ale jednak; to już nie te naiwne czasy pierwszych ateistów, gdy każdy był sobie samemu myślicielem i filozofem, teraz tłum tylko powtarza to, co powiedzą wybrani, spłaszczając to i przerabiając na swój sposób - tak samo jak u nas, nie przeczę. No i najważniejsze - macie, niczym najzacieklejsi fanatycy po naszej stronie - absolutną, niezachwianą pewność o słuszności swoich poglądów, ostateczną, nieporuszaną, niezmienianą. Mylę się? -

Milczę.

- Panie Neuwald - a nawet jeśli - to ja i tak nie uwierzę.-

- Dlaczego?-

- Bo nie potrzebuję. Pan wierzy, bo boi się pan...-

- Nie boję się śmierci.-

- Nie, nie śmierci. Bezsensu. Pustki. Nicości.-

- A pan nie? -

- Ja patrzę otchłani codziennie w oczy - i ona spogląda w moje. -


***

Tu się kończy ta opowieść. Tu, na pokładzie zawieszonego w pustce Żaglowca, w krótkiej chwili między przeszłością a przyszłością.

***


- Gwiazda. Życia. Na. Kursie. Gwiazda. Śmierci. W. Bezpiecznej. Odległości. Jakie. Rozkazy? - spyta pilot.

- Pilot. Zwinąć. Żagle. Ustabilizować. Okręt. Pierwszy. Oficer. Szykować. Szalupę. Oficer. Bezpieczeństwa. Przyszykować. Broń. I. Ekwipunek. -

- Zaczniemy. Od. Zwiadu. Szefie? - defensor będzie niezadowolony, nieziemski widok rozbudzi w nim żądzę przygód i chwały.

- Nie. Wejdę. Do. Środka. W. Ciemno.-

- Minęło. Siedemset. świateł. Co. Niby. Mogło. Przetrwać. Tyle. Czasu? - Feliks Geta nie bedzie wiedział, co odpowiedzieć, ale dość nieoczekiwanie w sukurs kapitanowi przyjdzie dekurion:

- Do. Dowódcy. Pyskujesz. Był. Rozkaz. Wykonać. - tamten, klnąc bezgłośnie pod przyłbicą, rzeczywiście zacznie pakować sprzęt.

Thomas dawno już zajmie się swoja pracą - szalupę trzeba odblokować, sprawdzić szczelność i napęd, puścić magiczne impulsy przez kryształy sterujące...

- Lecimy. Najpierw. Ja. Ze. Schwarzdorfem. Pierwszy. I. Pilot. Zostają. Na. Stanowiskach. Szalupa. Sprawna? -

- Planowo. Panie. Kapitanie. - odpowie ksiądz.

- Oficer. Bezpieczeństwa. Na. Pokład. Gdzie. Sprzęt? -

- Po. Cholerę. Nam. Broń. Skoro. Nie. Wkraczamy? - defensor, wściekły za zruganie, weźmie jednak potrzebne artefakty. Geta uda, że nie słyszał impertynencji. Przed wejściem do środka szalupy zakonnik rzuci jeszcze okiem na widok za oknem - i stanie tak, jak wmurowany.

- Bóg. Jest. Wielki. -

Fakt - przyzna w myślach ksiądz - można się zapatrzeć. Przez panoramiczną szybę widać Gwiazdy - dwie wielkie, zawieszone na orbicie, kuliste cytadele; białe i lśniące od lodu, którym są pokryte, relikty czasów tak dawnych, że wspominają o nich tylko księgi Biblii, Nowego i Nowszego Testamentu. Czasów tak odległych, że aż nierealnych - jak baśnie. Jeżeli to jest zamek z bajki, to zaiste, rzeczywistość ciekawsza od fikcji.

- To. Nie. Bóg. Zbudował. Tylko. Ludzie.- karci Schwarzdorfa zniesmaczony szturmowiec.

- Bóg. Zbudował. Wszystko. - nadaje defensor, nie patrząc na niego.

- Pułapki. I. Golemy. Obronne. W. Korytarzach. Też? Poproś. Go. W. Takim. Razie. By. Je. Wyłączył. Bo. Możecie. Mieć. Gorąco. -

- Pan. Jest. Moim. Pasterzem. I. Choćbym. Szedł. Ciemna. Doliną. Zła. Się. Nie. Ulęknę.-

- Bo. Jestem. Największym. Sukinsynem. W. Tej. Pieprzonej. Dolinie. - dokończy pilot. - Ruszaj. Się. - Defensor w końcu wejdzie do szalupy, za nim kapitan.

- Wracamy. Za. Dwie. Godziny. Po. Waszemu. Jakieś. Trzy. Wigi. Po. Utracie. Kontaktu. Wzrokowego. Nie. Będę. Mógł. Przekazywać. Instrukcji. Teraz. Pan. Przejmuje. Dowodzenie. Liczę. Na. Pana. Neuwald. -

Już prawie zamknie za sobą właz, gdy coś mu się przypomni.

- Jeszcze. Jedno. Z. Pewnością. Wrócimy. Do. Tamtej. Rozmowy. Bardzo. Mnie. Zainteresowała. -

Nie będzie miał pojęcia, jak bardzo się pomyli.


***


Albowiem działa Gwiazdy Śmierci będą nadal działały.

Mimo upływu setek świateł, czy też, jak wolą imperialni, tysięcy lat, mimo pokrywającej je warstwy lodu i rdzy, mimo milionów uszkodzeń i miliardów uderzeń mikroskopijnych meteorytów. Archaiczne, ale zakonserwowane przez mróz i próżnię, gotowe do walki z dawno zapomnianymi przeciwnikami, zaprogramowane, by roznieść w pył każdy obiekt, który podejdzie na sto mil. Dawno, dawno temu, gdy nie było jeszcze wież magów, cesarzy i artanów, ostatni umierający z głodu i zimna inżynier, z powodu nabytej ślepoty zwany Johnem Bez Oczu, nie mogąc inaczej zemścić się na ludziach, którzy pozostawili go wraz z towarzyszami na powolną śmierć, postawił wszystkie systemy obronne kosmicznej cytadeli w stan alarmu bojowego.

Trwały w nim siedem tysięcy lat, strzelając z rzadka do większych meteorów i kawałków lodu ze starego zbiornika wody. Odwet martwej ręki w najdoskonalszym wydaniu - obojętnie na kim, ale wywrze swój gniew.

Do Gwiazdy zbliży się statek - mała, złota drobina na tle wszechogarniającej czerni.

Krótki błysk.

Spudłują - zawiodą przeżarte rdzą przyrządy celownicze. Ale nie całkiem.


***


- Co. To. Murwa. Zagwazdrana. Wać. Było?! -

- Antymateria. Jak. Przypuszczam. Starożytni. Umieli. Ją. Otrzymywać. Wyrwało. Nam. Dziurę. W. Zbiorniku. Powietrza. Kręcimy. Się. Jak. Fryga. Napęd. Wysiadł.-

- Wiem. Murwa. Aktywuj. Zapasowy! -

- Kicha. Szefie. -

- Jak. Idziemy?! -

- Dzikim. Kursem. Z. Przyspieszeniem. Równym... owmord... - niezrozumiały komunikat.

- Co. Znowu? -

- Nie. Mogę. Dokładnie. Obliczyć. Przez. Ten. Wyciek. Ale. Jeśli. Nic. Się. Zmieni. To. Za. Cztery. Zdrowaśki. Wejdziemy. Na. W. Miarę. Stabilną. Orbitę. Wokół. Gwiazdy. Życia. -

- Strzeli. Drugi. Raz? -

- Raczej. Nie. Algorytm. Chyba. Nie. Zajmuje. Się. Statkami. Uszkodzonymi. Zresztą. Nie. Musi. -

- Jaśniej. -

- Nie. Mamy. Napędu. Powietrze. Właśnie. Ucieka. W. Pustkę. Siada. Ogrzewanie. Zamarzniemy. Lub. Udusimy. Się. Najdalej. Za. Dwa. Wizgi.-

- A. Oni? Widzieli. Nas. -

- Sygnalizator. Zewnętrzny. Szlag. Trafił. Możemy. Tylko. Się. Domyślać. Co. Zrobią.


***


Na pokładzie Żaglowca Mroku Neuwald i Salwator będą w milczeniu przypatrywać się dramatowi towarzyszy.

- Po. Nich. - stwierdzi dekurion.

- Czemu. Nic. Nie. Sygnalizują?. -

- Bo. Nie. Żyją. Ten. Strzał. Rozpieprzył. By. W. Drzazgi. Pałac. Cesarski. Wracamy. Trzeba. Zameldować. Komisji. -

Ksiądz przyciśnie przyłbicę hełmu do lodowatej szyby.

- A. Jeśli. Nie. -

- Co. Takiego? -

- Szalupa. Nadal. Jest. Cała. Nie widać naruszenia pancerza. Może przeżyli. -

- Widzisz. Jakim. Kursem. Idą? Czemu. Tego. Nie. Skorygują? -

- Bo. Nie. Mają. Napędu! -

Szturmowiec chwilę się zawaha. Ale tylko chwilę.

- Nawet. Jeśli. To. Przecież. Dostali. W. Zapas. Powietrza. Niedługo. Się uduszą.-

- Leon! - wywoła go ksiądz, choć nigdy jeszcze nie zwrócił się do towarzysza po imieniu. - Oni. Wejdą. Na. Orbitę. Gwiazdy! -

- Na. Jak. Długo? -

- Kilka. Wizgów. Potem. Polecą. Gdzieś. W. Otchłań... Ale. To. Daje. Nam. Czas! -

- Na. Co. Niby? -

- Jak. To? Musimy. Iść. Im. Na. Pomoc. -

Młodzieniec spojrzy na niego jak na idiotę.

- I. Zaliczyć. Dokładnie. Takie. Samo. Trafienie? Oszalałeś? -

- Nie. Jest. Jedna. Szansa. Rozwijaj. Żagle. -

- Jaka? - to Neuwald teraz dowodzi, pilot nie sprzeciwia się rozkazom, uruchamia mechanizm.

- Podlecimy. Bliżej. -

- I. Co? -

- Może. Nie. Strzeli. W. Człowieka. -


***


Teraz widzę już Ziemię - Szarą Planetę. Taka, jaką pokazała magiczna kula - ogromna, popielata, z nielicznymi pasmami białych chmur, z rozrzuconymi tu i ówdzie turkusowymi okręgami słonych jezior. Pustynia, ogromna, jałowa, nieprzyjazna. Jak my tam mogliśmy wyżyć?

Ksiądz podniesie wzrok - to nie Ziemia zajmuje większości pola widzenia - ani nawet Eden, choć tutaj wyraźniejszy, jakby bliższy - choć odległość prawie ta sama.

Ogromne, pokryte lodem, bliźniacze stalowe satelity - Gwiazda Życia i Gwiazda Śmierci. Ponoć ludzie przybyli z innego planu - gdzieś z ciemnej otchłani, z dali tak straszliwej, tak nieogarnionej, że ludzki umysł nie wyobrazi sobie nawet jej ułamka. Na ich pokładzie. Siedemset świateł temu, po stu światłach lotu. Wszystkie kryształy, zapisy i bazy danych dawno przepadły, zaginęły, rozsypały się w proch - tylko Nieśmiertelny Cesarz żyje od tego czasu, ale czy można wierzyć najgorszemu wrogowi? On tak twierdzi - a może kłamie? Może żyliśmy w tym, na nieprzyjaznym świecie od zawsze? Ale w takim razie skąd one się wzięły?

Odkryliśmy je ponownie pięć świateł temu - nawet Imperialni zapomnieli o ich istnieniu. Zaczął się wyścig - pobudowaliśmy Żaglowce, by dostać się do nich, wejść na pokład, zdobyć zapomnianą wiedzę, zapomnianą magię i - przede wszystkim - zapomnianą broń. Wysyłaliśmy w Mrok ekspedycje, by po chwili je zestrzelić - artańscy imperialne, imperialni artańskie. Dopiero nasza, wspólna, pierwsza dotarła tak daleko. Ale i tak poniosła klęskę.

Ksiądz aktywuje różdżkę - zaklęcie odepchnie go od wehikułu, poleci w niezmierzony przestwór, ciągnac za sobą stalową linkę. Jeśli dobrze wyceluję, sam wejdę na orbitę, blisko szalupy. Tamci, jeśli jeszcze żyją, wyjdą i kołowrót wciągnie ich z powrotem. Jeśli nie trafię... to będę miał problem.

Niesamowite wrażenie - nie ma się pojęcia, gdzie dół, gdzie góra - wszystko zmienia się z sekundy na sekundę, co pół pacierza człowiek obraca się wokół własnej osi. Mrok wokół mnie, ciemność i usiana nielicznymi kropkami gwiazdy, żaglowiec zmalał do śmiesznych rozmiarów - złota łupina na tle czerni. Dopiero wtedy zobaczy żagle, pokryte smoczą łuską, rozpięte w okrąg wokół statku, na długich, wysuwanych, stalowych masztach; chwytające gwiezdny wiatr. Jestem sam w otchłani - ale tamci na mnie liczą. Jestem ich jedyną nadzieją.


***


Uwięzieni w szalupie nie zobaczą desperackiej próby księdza - iluminator będzie skierowany w inną stronę.

- Przylecą. - stwierdzi kapitan, włączając grzałkę zbroi. Przyłbica jego hełmu pokryje się szronem, pancerz szalupy rozhermetyzuje się już zupełnie. - Jeśli. Kiedykolwiek. Jeszcze. Będą. Chcieli. Spojrzeć. W. Swoje. Odbicie. W. Lustrze. To. Po. Nas. Przylecą. -

Defensor nie odpowie - będzie się modlić po cichu, przyłbica hełmu zaparuje od oddechu.

"Z głębokości wołam do Ciebie, Panie,

o Panie, słuchaj głosu mego!

Nakłoń swoich uszu

ku głośnemu błaganiu mojemu!

Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie,

Panie, któż się ostoi?"


***


Nie trafi. Minie Gwiazdę Życia o kilkanaście mil za daleko. W skali kosmicznej to nic. W skali człowieka - wszystko.

Przez chwile jeszcze będzie patrzył z niedowierzaniem na oddalający się zarys cytadeli i orbitującej wokół szalupy.

- Zawiodłem. Zabiłem ich. - stwierdzi - Koniec magii, zapasowy kryształ pusty. Trzeba wracać. - Da sygnał błyskowy Salwatorowi - misja ratunkowa nieudana, niech uruchomi kołowrót.

Jednak nic się nie stanie - nie poczuje szarpnięcia, nikt nie przyciągnie go z powrotem do żaglowca. Dalej będzie się oddalać od gwiazdy ze stałą prędkością. Że linka się urwała, zorientuje się dopiero po dwóch pacierzach.

Poleci, bezwładny, w niezmierzoną otchłań.


***


To również pozostanie niezauważone.

- Uratują. Nas. - nada Morsem kapitan do defensora. Ten pokręci przecząco głową.

- Wychodzę. Jest. Szansa. -

- Zwariowałeś. Nie. Trafisz. Ja. Zostaję. -

- Ufam. Bogu. -

- A. Ja. Ludziom. -

Schwarzdorf otworzy właz wyjściowy - spojrzy w ciemność przed sobą, zmierzy wzrokiem odległość od złocistej plamki - i odbije się od progu, poprawiając zaklęciem. Nie przestanie się modlić.

"Ale Ty udzielasz przebaczenia,

aby Cię otaczano bojaźnią.

W Panu pokładam nadzieję,

nadzieję żywi moja dusza:

oczekuję na Twe słowo.

Dusza moja oczekuje Pana

bardziej niż strażnicy świtu,"

Wierzę w Boga. Wierzę w Boga, bo go kocham. On jest.


***


Zimno. Ciemno. Lecę w pustkę. Bez szans. Zawiodłem ich i sam zginę. Więc tak umrę. Coby nie mówić, Boże, masz złośliwe poczucie humoru. Całe życie wywyższałem się nad innych, więc zginę tam, gdzie nie będzie innych, tak wysoko, jak to tylko możliwe.

Byłby temat na pieśń, albo chociaż pouczające kazanie. Ale nikt mnie tu nie usłyszy.

Boję się, Panie.

Panie?

Panie.

Czemu milczysz?

Widzę tylko niezgłębioną otchłań Mroku. Nieliczne ogniki gwiazd. Daleko, pod nogami, Ziemia, coraz dalsza, na jej tle czarna kropka, kosmiczna cytadela. Statku już nie sposób dostrzec.

Eden po lewej stronie, po prawej Inferno, Czerwona Gwiazda patrzy obojętnie gorącym okiem. Jak mogliśmy przezwać ją piekłem? To zwykłe słońce, jakich tysiące i miliony pali się w Morku.

Dla kogo?

Dla nas? To wszystko dla nas, Boże?

Jak mogliśmy być tacy bezczelni, by myśleć, że Wszechświat jest tylko dla nas?

On nie jest dla nikogo.

Chłód coraz większy, widać ogrzewanie zbroi siada. Jak powiedział kapitan? Powietrza na dwa wizgi. Prawie połowę zużyłem. Dziesięć, piętnaście pacierzy życia. Niewiele.

Ciekawe, dokąd poleci moje ciało? Zresztą, co to ma za znaczenie.

Dlaczego milczysz?!

Dlaczego zostawiasz mnie tu samemu?!

Nie zasłużyłem nawet na jedno słowo?! Przecież już nikomu nie powiem.

Cisza. Nie obchodzę cię. Zostawiłeś mnie, tutaj, w ciemności, dalej od świata i ludzi, niż jakiegokolwiek człowieka.

Panie, proszę. Przecież zaraz umrę.

Panie!

Panie.

Ciemność jest taka, że naprawdę nic nie widzę – ani umysłem, ani rozumem.

Miejsce Boga w mojej duszy jest puste.

Nie ma we mnie Boga.

Mówię sam do siebie. Majaczę.

Jestem sam w próżni. Tysiące mil od Ziemi. Zamarzam.

A Bóg nie odpowiada.

Bo...

Bo go nie ma.

Z Bogiem też jestem sam.

Bóg jest tylko w mojej głowie.

Czemu to jest takie... Kogo obwinić , skoro nie ma Boga?

Czy wymyśliliśmy sobie Boga tylko po to, by mieć komu się wyżalić? Na pioruny i powodzie, na ogień, na ból i śmierć?

Bóg.

To chyba największe okrucieństwo, jakie wyrządziliśmy sobie sami.

Pustka. Mrok.

Sam. Nie ma nikogo. Nie ma sensu.

Teraz wiem, o czym mówił kapitan.

Patrzę w otchłań - a ona spogląda na mnie.


***


Defensor, cały czas żarliwie się modląc, poleci w kierunku złotej plamki. Modlić sie. Żeby nie myśleć, co będzie, jak nie trafię.

"Niech Izrael wygląda Pana.

U Pana bowiem jest łaskawość

i obfite u Niego odkupienie.

On odkupi Izraela

ze wszystkich jego grzechów."


I trafi. Pilot wpuści go do środka statku - po czym odlecą ku Ziemi.


***


Nie przybędą. Zostawili mnie. Sukinsyny, murwa ich zagwazdrana wać.

No i w końcu się doigrałem. Szlachetny centurion Feliks Aureliusz Geta, zasłużony weteran Czarnego Legionu, udusi się w pustce, krążąc wokół tysiącletniej kupy żelastwa. Żałosne.

Murwa, światło wpada przez iluminator, oślepia. Na tej wysokości blask Inferna nie ma już takiego paskudnego odcienia, bardziej to już łagodny amarant niż krwisty szkarłat. Eden tez jakby jaskrawszy, bliższy. Białawe chmury unoszą się nad szmaragdowymi morzami azotu - można się zapatrzyć. A nad tym wszystkim Mrok. Tysiące Gwiazd.

Ładny widok przed śmiercią.

Przeżywałem to już dziesiątki razy, ostatnio tam, na pustkowiu. Jestem gotowy.

Pustkowiu... Widać je stąd. Szara Planeta. Żółte, górskie łańcuchy, widać Góry Krańca Świata... Nie takiego krańca, hehe, za nimi całkiem sporo przestrzeni. Jakieś miasta?! Murwa wać, latamy w Mrok, a nie poznaliśmy dokładnie nawet własnego świata.

Jest Imperium. Pałac Cesarski widoczny nawet stąd, nieźle.

Gdzieś niedaleko się urodziłem. Ale tej chatki nie zobaczę, za wysoko.

Umrę nad domem rodzinnym.

I co z tego?

Nic.

Dlaczego to tak długo trwa? Jestem gotowy. Po cholerę mi jeszcze te kilkanaście minut powietrza.

Zdjąć hełm? Nie, legionista nigdy się nie poddaje.

Te minuty dłużą mi się bardziej, niż całe życie. Po co to wszystko? Jaki bezsens.

I czemu to światło tak daje po oczach?! Nie można nawet umrzeć spokojnie.

Patrz na swoją drogę. Od chatki ubogiego obywatela na przedmieściach stolicy, gdzie ostatnią różdżkę zastawił jeszcze dziadek, by mieć co do garnka włożyć, aż po pustkę Mroku, sto mil wyżej, sto lat później. Od niczego do niczego.

Ironia losu.

Losu?

A jeżeli nie?

"Proszę przyjąć na chwilę, że to ja mam rację."

Że niby ten stary pierdziel to zaplanował? Zaiste, nieludzka złośliwość.

To możliwe?

Wszystko jest możliwe.

Dziesięć świateł temu nawet nie wiedzieliśmy, czym jest Mrok.

Skąd ta pewność, że nie ma nic więcej?

Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom. Kto to powiedział? Nieważne.

Murwa. Zaraz się przekonam, czy jak jest naprawdę.

A tam, ateistami na pewno się nie zajmuje.

To czemu tu jestem?

Cały czas to planował?

Po co?

Niech cie cholera, czego ty ode mnie chcesz?!

Co, morda na kłódkę? I dobrze, że nic nie mówisz, bo cie nie ma.

Jakbyś coś powiedział, dopiero miałbym problem.

Wyszło by, że się pomyliłem, a nie lubię się mylić.

Powietrza na kilka minut.

Murwa, piękny widok. Wstaje nowy dzień.

Zawsze nad jakimś kawałkiem Ziemi wstaje nowy dzień.

Jeśli Boga nie ma...

Gdyby Boga nie było...

To kto by to obmyślił?

Jest za piękne.

Złośliwyś. Całe życie udawałeś, że Cię nie ma.

A może to ja miałem kawałek szmaty na oczach?

Przepraszam.

Już niedługo...


***


De profundis clamavi ad te, Domine;

Domine, exaudi vocem meam.

Fiant aures tuae intendentes

in vocem deprecationis meae.

Si iniquitates observaveris, Domine,

Domine, quis sustinebit?

Quia apud te propitiatio est;

et propter legem tuam sustinui te, Domine.

Sustinuit anima mea in verbo ejus:

speravit anima mea in Domino.

A custodia matutina usque ad noctem,

speret Israel in Domino.

Quia apud Dominum misericordia,

et copiosa apud eum redemptio.

Et ipse redimet Israel

ex omnibus iniquitatibus ejus.


KONIEC