Dwaj

Buldog_Myrke
17.15.2009 21:15·~ 49 min. czytania

    Lodowaty wiatr przenika jeźdźców do szpiku kości. Narjot owija się szczelniej ciepłą łuską. Kurwa, po chuj wyłazić na dwór w taki ziąb... Wicher dmie już trzeci dzień, nie pozwalając wyściubić nosa poza zabudowania. Chłopstwo
pochowało się w chatach, żołdactwo w koszarach, gobliństwo w komyszach, nawet zajebane trolle nie wyściubiają nosa
poza swoje pieprzone źródła... A ja, wielmożny magus, odi profanum vulgus et arceo... Ja jeden lezę tutaj, żeby
sprawdzić, czy ciemnemu ludowi nic nie grozi.
Starosta spogląda na łowczego, niewiele młodszego od niego samego gołowąsa, liczącego sobie może dwa światła. Tak w sumie, to pchamy się w tę wichurę z tego samego powodu. Ja z obowiązku, bo sam topaj Culira kazał mi się opiekować tymi ludźmi i on z obowiązku, bo ja mu rozkazałem. Ten sam podły los. Oczywiście, nie wszyscy muszą o tej porze błąkać się po wzgórzach. Jaśnie wielmożny rycerz Juliusz Świszczydupa Rubin siedzi sobie w wieży, w ciepełku przy kominku i pije słodziutką, grzaną spadzię, a jakże. Ten to nie ma żadnego obowiązku, nie jego sprawa. Ja w sumie też nie muszę. Ale jak nie ja, to kto? Ech... Probitas laudatur et alget.
Jeźdźcy wdrapują się na wzniesienie. Skanuki buczą niezadowolone, zapierają się łapami w gęstą porośl. Nic dziwnego, kurwa, tam na szczycie to dopiero będzie piździć... Zniecierpliwiony mag próbuje popędzić je zaklęciem, efekt jak zwykle- wierzchowiec wierzga i próbuje go zrzucić, niech mnie chuj strzeli jeśli wiem, jak elfiaki to robią.
Nic z tego, panie starosto. Nie pójdą.-
-A niech zostaną, trudno. Dalej podążymy per pedes apostolorum.-
-Że jak? -
-Na własnych kulasach.-
-Kurwa.-
-Znajdź mi choć jedną na tym zadupiu. Ty pierwszy.-
-Kurrwa mać.-
Na szczycie rzeczywiście piździ jak cholera. Łowczy trzęsie się cały, cienki płaszczyk ze skóry bękacza nie chroni przed lodowatymi podmuchami. Starosta skostniałymi rekami zaczyna przesuwać pierścienie na różdżce. Pizda, chuj, cipa, luj i na dokładkę kutas zmrożony... Gdyby tak spróbować czarnej magii... Ale ten zjeb mnie widzi, a jak doniesie... Bym się, kurwa, ogrzał, a jak... Jednak wobec przenikliwego zimna wizja płomieni stosu wcale nie wydaje się młodemu magowi taka straszna. A chuj, co mi tam. Raz kozie śmierć, czymkolwiek jest ta koza.
-Odwróć się.-
-Czemu?-
-Niczemu. Bo zaraz użyję, obszczymurze, tajnych rytuałów Wysokiego Poziomu, których takie chamy, jak ty, nie mają prawa nawet widzieć, jako to rzecze Owidiusz i Klasycy: Fas est et ab hoste doceri, ne sutor supra crepidam iudice, tudzież quidquid latine dictum est, altem videtur- dokończył niemal z uśmiechem - Rozumiesz?-
-Eee, tak panie... Znaczy...-
-Bo inaczej będę musiał przechwytywać konwencjonalnie i uświerkniemy tu z zimna, bo to zajmie z tia wizgów. Teraz rozumiesz?-
-Już się odwracam, jaśnie panie i nawet zatykam uszy.-
I lepiej nie podglądaj, misiu, bo niezłomni defensorzy zwykli zaraz po głównym oskarżonym brać na warsztat głównego donosiciela. Bo skoro doniósł, to na pewno miał coś wspólnego... Debilne, moim skromnym zdaniem. Ale ja jestem tylko skromnym starostą, naya soyan. Najniższa możliwa ranga. I to jeszcze tu. Czemu, kurwa, akurat tu? Niezbadane są wyroki wspaniałego artana. Już chyba nawet boskie są bardziej przewidywalne. A, właśnie.
Mag składa pierścienie w bardzo nieodpowiedni sposób, nastawia promień na kompletnie nieprawidłową częstotliwość, po czym robi jeszcze kilka rzeczy, za które wspaniały jahin Michał, jego nauczyciel jeszcze trzy dekady temu, zbił by go boleśnie własną różdżką, zupełnie nie zważając, że może uszkodzić delikatny i skomplikowany artefakt. Tak po prostu nie wolno, bo ci się nie uda i pozabijasz w okrutny i wymyślny sposób wszystkich w pokoju, z sobą włącznie. Albo, dodał wtedy po cichu, uda ci się i obaj będziemy mieli totalnie i nieodwołalnie przejebane, tak że szybka śmierć w ślepym wyładowaniu stanie się tylko nieosiągalnym marzeniem.
Rzecz jasna, oburzona różdżka wydaje z siebie serię pisków, sygnalizując, że nie stworzono jej do takich herezji, jakie wyczynia młody rycerz, że jest to niebezpieczne, niezgodne z czymśtam et cetera... Po chwili jednak pierścienie zaczynają wirować według niezgodności, magia pryska ślepo przez szczeliny, różdżka piszczy jak oszalała... Kurwa, wymontuję to gówno, bo gdyby łowczy znał kod dźwiękowy, to już bym wpadł... Wreszcie jednak pozornie ślepe wyładowania formują się w chmurę, chmura w impa, a imp rozszerza się w parasol... Spróbuj się obejrzeć, to zabiję na miejscu. Naprawdę, czarnomagia to nie Ostatnia Obrona Opoja, wali tam, gdzie mag skupi myśli... Niebezpieczne jak cholera.
Mag wpatruje się w parasol, który wygląda, jakby był utkany z czarnego dymu. Chaotyczny, kłębiący się obłok, jak gdyby składał się z tysięcy drobnych, smolistych, złośliwych istot, zaciekle walczących, przepychających się, wyrzucających na zewnątrz i z wściekłością pikujących z powrotem w środek roju... Jakże różny od uporządkowanej, symetrycznej bielmagii, której uczył go jahin... Dopiero skończył naukę, nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa, które każdy czarnoksiężnik Mrocznego Władcy zna od dziecka.  Nie wie, że używanie czarnomagii to jak pojedynek wzrokowy z iharytą czy gonitwa po lesie ze svarem... Że chmura w każdej chwili może zmienić ognisko i skupić się na samym magu, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie wie, że lochy Defensorium pełne są takich jak on, którzy po przeczytaniu kilku nieodpowiednich ksiąg zapragnęli użyć mrocznej potęgi, potęgi jak na wyciągnięcie ręki, mocy- wytrycha, pasującej do wszystkich zamków i czyniącej czarowanie prostszym; a nie mocy- klucza, i to klucza, który trzeba za każdym razem dorobić do zamka i gdzie każda drobna pomyłka oznacza niepowodzenie. Takich, którzy nie wiedzieli, że może i czarnoksiężnikowi pomylić się trudniej, ale za błąd przychodzi mu płacić o wiele wyższą cenę. I że śmierć wcale nie jest najgorszym, co może go spotkać.
Chmura nie grzeje zmarzniętego maga. Powinien już się przyzwyczaić- nic się nie marnuje. Większe Pole Batahy świeciłoby jak setka pochodni, tak samo OOO czy Pułapka... A w tej cholernej czermagii nawet odrobina mocy nie wypływa na zewnątrz, choć teoretycznie powinno być odwrotnie. Popatrzmy, jak jest... O kurwa... O kurwa jebana mać...
-Panie Nimax.- mówi mag, gasząc różdżkę. Chmura jeszcze chwilę wiruje wokół pierścieni, a następnie niknie w szczelinach trzona. Starosta jest blady, ale nie z powodu zimna.
-Tak?- łowczy odwraca się, zdziwiony, że nazwano go „panem”.
-Mamy totalnie i nieodwołalnie przejebane. Wszyscy.-

***

    Jaśnie wielmożny rycerz Juliusz Sirnitupa mag Rubin siedzi sobie w wieży, w ciepełku przy kominku i pije słodziutką, grzaną spadzię. Jest nawet zadowolony. Co z tego, że na dworze wieje, że wiatr łamie pale nierośli jak zapałki a nieroztropni wędrowcy, ktokolwiek i po cokolwiek by o tej porze podróżował, bardziej niż wiatru powinni bać się teraz Łowców i szarego pyłu z pustkowi, który potrafi obedrzeć człowieka z mięsa do kości w kilka chwil, jeżeli ten nie znajdzie w porę schronienia. Przy kominku bawią się dwie córki maga, Ula i Messa. Juliusz może patrzeć na nie godzinami. Teraz Ula udaje straszliwego iharytę, a Messa ucieka przed nią po całej komnacie. Dziecko drogie, obyś nigdy nie widziała czegoś takiego z bliska, nawet jak dorośniesz... Ponure myśli przeleciały błyskawicą po obliczu zbrojmaga, na mgnienie oka odżyły stare wspomnienia... Nie, nie dziś, dziś jest ciepło, jest spokój... Nic mi więcej nie trzeba, tylko patrzeć jak one się bawią, zaczekać aż Anna skończy czytać i przyjdzie posiedzieć tu razem ze mną. Potem służąca położy dzieci spać... Nic więcej mi nie trzeba. Niech inni ratują świat. Ja swoje zrobiłem; mam tylko je i nie pozwolę ich skrzywdzić.
    Rozmyślania maga przerywa gwałtowne otwarcie drzwi. Razem z nimi wpada do środka zimny wiatr i pył, wpadają uschnięte łodyżki porośli i brudne kłębki rutu... Dzieci chowają się przed zimnem do sąsiedniej komnaty, a odziany tylko w portki i cienką koszulę Rubin chowa stopy w kapcie.
    W drzwiach stoi Narjot mag Korris, starosta artańskiej kolonii, w towarzystwie jeszcze jakiegoś chłopa. Nie zamykając, krzyczy od progu:
-Panie Rubin, Burza idzie!- Rubin krzywi się, zimno obejmuje już odsłonięte ramiona.
-Najpierw, panie Korris, proszę wejść i zamknąć drzwi.-
-Czy pan rozumie...-
-Panie Korris, rozumiem doskonale. To, że mnie pan przeziębi, w niczym nikomu nie pomoże. A wręcz przeciwnie, skoro -przyszedł pan z tym do mnie.-
Starosta patrzy przez chwilę z niezrozumieniem na zbrojmaga, ale łowczy już wchodzi pierwszy i, ściągnąwszy płaszczyk, wyciąga skostniałe dłonie do ognia. Idzie więc za jego przykładem.
Anna schodzi z góry i zabiera dzieci do biblioteki. Juliusz, westchnąwszy, każe służącemu przynieść dwa krzesła i zagrzać spadzi dla gości. Nakłada na ramiona ciepłą plecionkę, słuchając gorączkowej relacji starosty.
-...sprawdziłem Polem Batahy i Pułapką Anioła... Rodźce wyraźne jak cholera. Wali z północy, będzie tu najdalej jutro. Panie Rubin, trzeba działać, bo periculum in mora! Byłem już w Małej Wólce, wysłałem senana Kolonnę pędem do stolicy.
Powinien być tam za tia dni. Elfolotem będzie szybciej, to za najdalej za era dni nadejdzie pomoc.-
-Panie Korris, podróż elfolotem podczas Burzy to pewna śmierć. Podobnie jak na wiwernie.-
-Panie Rubin! Czy naprawdę pan sadzi, że w stolicy nie znajdzie się ani jeden człowiek, który zechce poświęcić swe życie dla artana? Ja sam, będąc tam...-
-Ja nie mówię, że nikt się nie znajdzie, tylko, że elfolot w ogóle nigdzie nie doleci. Bo elfolot bez pilota to rozbity elfolot. I zmarnowany ładunek cennego lekarstwa. Sam kiedyś sprawdzałem, proszę mi wierzyć.-
-Och... To w takim razie wyślą pomoc drogą lądową, na wozach...-
-Nie, panie Korris, a zaraz wyłuszczę panu, dlaczego. Bo z wozami, podczas Burzy, ta pomoc będzie szła ze średnią prędkością ligi na wizg. Stolica jest fergul lig stąd, więc dojdzie tu najwcześniej za tidekadę. A to nie ma sensu.-
-Jak to?! Dlaczego?!-
-Bo za tidekadę cała kolonia będzie już martwa. A wysłanie transportu Leku to ogromne koszty, w żelaznych dukatach, panie Korris. Co będzie, jeśli jakaś banda zbójów czy innych goblinów przejmie go po drodze? Jeśli, co w naszych okolicach jest bardzo prawdopodobne, transport zaatakują Łowcy? Wysłać z nim konaraf wojska? To trzeba by jeszcze dać Lek żołnierzom. Zamiast ryzykować kilka wiosek, zaryzykuje się, i to poważnie, wyszkolonych i wyekwipowanych dużym kosztem ludzi. Zresztą, to próżna dyskusja. Nikt nie wyśle żadnej pomocy, bo nikt się nie dowie, że mamy kłopoty.
-Przecież senter Kolonna...-
-Jest pan idiotą, Korris. Właśnie zabił pan swojego najlepszego człowieka, i to w najgłupszy możliwy sposób. Jak dawno temu go pan wysłał?-
-Tia wizgów temu.-
-No to już po nim. Pewnie pędzi jak szalony, szczęśliwy i podniecony, że uratuje kolonię... Nikt go już nie dogoni. Niech pan policzy, starosto, prędkość przemieszczania się Burzy i prędkość sentera Kolonny na skanuku, choćby najściglejszym. Burza będzie tu najdalej jutro rano, potem pójdzie dalej na południe, zawróci dopiero przy Suchych Górach. Kolonna nie ma żadnych szans dotrzeć tam przed jutrzejszym południem, a wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wtedy właśnie złapią go pierwsze podmuchy. Może jeszcze pojedzie parę wizgów, zakładając, że będzie to sam zły wiatr bez pyłu, ale w otwartym stepie, bez schronienia, przewieje go do cna. Skona w męczarniach gdzieś na pustkowiu i to z pana winy.-
-Jezu Chryste... Mea culpa, mea maxima culpa. Kolonna...-
-Przykro mi.-
-Ale... Panie Rubin... Skoro nie będzie pomocy... To co będzie z nami?-
Zbrojmag wzrusza ramionami.
-To zależy od tego, jakich „nas” ma pan na myśli.-
-Słucham?!-
-To proste. Pan czy ja możemy się obronić. Wielkie Oczyszczenie Anioła, na szerokich pierścieniach, raz na ti wizgów. Na siebie i bliskich. Radzę tych bliższych bliskich, bo nie wiem, ile pan ma mocy. Jeśli nic, to dam panu z moich zapasów, rycerze powinni sobie pomagać.-
-A... ludzie? Chłopi?-
Łowczy słucha bardzo uważnie. Wszystko rozumie, kto wie, co się dzieje w jego głowie?
Oni już są martwi, panie Korris. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą.-
-Ale...-
-Artan przyśle nowych. Nikt nie będzie pana winił. Wiadomo było od początku, ze zakładanie kolonii na tych terenach jest po prostu ryzykowne i może się nie udać. Co prawda, chyba nikt nie spodziewał się za tego światła czegoś takiego jak Burza, która zmiecie wszystkie osady na północ od Suchych Gór. Ale tak to już jest.-
Starosta wstaje z krzesła, odstawia niedopity puchar. Jeszcze nie wierzy.
-Panie Rubin, to niemożliwe! Pomoc musi nadejść! Przecież zobaczy to choćby topaj Jakub z Białej Wieży w Brombaku! Wieża w Brombaku patrzy na moklun lig w głąb stepu!-
-Owszem, ale wtedy i tak już będzie za późno. Jakub nie ma Leku, jego produkcja to wyłączne prawo artana, będzie musiał  posłać do Wielkiej Wieży. Zresztą, zobaczy Burzę dopiero wtedy, gdy ta odbije się od gór i skręci na zachód, to jest najwcześniej za er dni. A tu wtedy już zaczną umierać, nawet zamknięci w chatach.-
-Będzie jeszcze szansa...-
-Zbyt mała. Wspaniały artan nie może marnować cennych środków dla ratowania garstki wieśniaków z kolonii. Roztropniej wysłać nowych. Ex malis eligere minima.-
-Nie, panie Rubin. Dum spiro, spero.-
Panu osobiście nic nie grozi. Powtarzam...-
-Ja się nie liczę. Magu Juliuszu Sirnitupo Rubinie, moimi ustami najwspanialszy artan Hnas żąda od ciebie pomocy.-
Zbrojmag wzdycha bardzo, bardzo ciężko. Toczy wzrokiem dookoła. Patrzy na białe główki dziewczynek, które dość nieudolnie kryjąc się za framugą, podsłuchiwały, o czym rozmawiają dorośli. Z niejakim zdumieniem widzi czyniącą to samo Annę. Nawet przygłuchy wujek, zwykle drzemiący w kącie, rozbudził się i nadstawia uszu. Służące, kręcące się gdzieś na korytarzu. Morton, stary przyjaciel, okulały weteran wielu wojen. Chłopak, który przyniósł im nową spadzię i odszedł, wyczuwając napięcie. I mag Juliusz Sirnitupa Rubin pyta, choć wie, czego zażąda artan ustami starosty.
-Jakiej pomocy chce pan ode mnie, panie Korris?-
Starosta nadal stoi, patrzy na Juliusza.
-Nie ja. Artan.-
Pan. Artan jest fergul lig stąd, w Wielkiej Wieży, i nie ma pojęcia o tym, jakie niedorzeczności pan czyni w jego imieniu. -Ubolewam nad tym.-
-Nad tym, że nie ma tu artana?-
-Nie, że desperacja odebrała panu rozsądek. Nie zrobię tego.-
-Kolonna to silny człowiek. Może dojechał do gór.-
-Nie. Certum est, quia impossibile est.-
-Audaces fortuna iuvat.-
-Niemożliwe. Sapienti sat.-
-W takim razie pomoc będzie tu za tiadekadę. Zresztą, może zobaczą to zwiadowcy czy posterunki w górach. Jest przecież Nowa Stanica, krasnoludowie są dość odporni na Burzę.-
-Nie mają skanuków, są bez szans. A zwiadowcy jak zobaczą, to umrą. Erdekada, minimum.-
-Tiadekada. Tiadekadę wytrzymamy.-
-Nie. Nikt nie przyjdzie, Narjot, obudź się! Jesteśmy tu sami! Po co najmądrzejszy artan Hnas miałby wysyłać ogromnym kosztem i ryzykiem niezwykle cenny transport, by ocalić parę świeżo założonych osad na stepie?! Masz Niezwyciężonego za głupca?!-
-Narjot spogląda na zbrojmaga z pogardą. Oto słaby człowiek. Dlatego już nie walczy, dlatego przyjechał tutaj na skraj świata. Bo się boi, bo myśli już tylko o własnym tyłku, bo już nie jest w stanie poświęcić życia za sprawę. Źle wybrał. Tutaj takich jak on nie potrzeba.
Juliusz patrzy na starostę z niedowierzaniem. Myślałem, może młodzian, ale wykształcony, rozsądny człowiek. Nie porywa się z motyką na Słońce. Nie zgubi przyjaciela z rodziną dla mrzonki. Wie, gdzie jest jego granica możliwości. Myliłem się.
-Panie Rubin, w imieniu artana rozkazuję panu...-
-Niczego nie może mi pan rozkazać. Tak mówi zwyczaj.-
-Popełnia pan błąd.-
-Nie, panie Korris. Nie będę wyrzucał mocy w błoto. Ile zdołam oczyszczać osadników? Jer dni? Dekadę?
-Jeśli oszczędnie i po równo każdemu, to tidekadę.-
-Ach, więc nawet jeśli moje dzieci przeżyją, to bezmyślne jak pełzacze, robiące pod siebie i mówiące co najwyżej „papu”, „siusiu” i „bajdzo boji”?!-
-Chłopskie dzieci czeka ten sam los. To okrutne, że je Burza dotyka najbardziej, ale pomoc...-
-Panie Korris, zna pan już odpowiedź.-
-Mogę to panu rozkazać. II Statut Kolonii Artana Hnasa, rozdział IV, artykuł XIX ustęp II -
-Summum ius, summa iniura. Artańscy juryści z pewnością będą mieli po wszystkim ciekawy problem do analizy, co ważniejsze. Zresztą, to tylko słowa.-
-Podważa pan moc słów artana?-
-Panie Korris, nie słucha mnie pan. Jesteśmy tu sami. Sami. Najbliższa kolonia, zresztą w identycznej jak nasza sytuacji, jest mok lig stąd. Wobec Burzy równie dobrze mogłaby znajdować się w Mrocznym Imperium. I problemy prawne są tutaj, tak jakby, bez znaczenia. Contra vim non valet ius.-
-To jest bunt.-
-Mocne słowa. Ale znów tylko słowa. Jeżeli pan przemyślał moją ofertę, to dalej mogę użyczyć panu mocy.-
-Nie chcę. Aut omnia, aut nemo.-
-Więc zostaniemy tylko my. Żegnam.-
-Żegnam.-
Starosta wychodzi, wściekły, za nim łowczy. Znów wieje zimnem, potem głuchy odgłos zamykanych drzwi i znowu cisza. Powoli wraca ciepło. Anna wchodzi z dziećmi do pokoju, nawet nie próbuje ukryć, że podsłuchiwała. Siada na fotelu obok Juliusza.
-Co teraz będzie? - pyta.
-Teraz – mówi smutno Juliusz, przerywa na chwilę, jakby się zastanawiał, a potem, choć sam zabrania przeklinać, kończy:
Mamy totalnie i nieodwołalnie przerąbane. Wszyscy.-

***


    Starosta siedzi w gospodzie, ale nic nie pije. Choć na półkach stoi spadzia, napar, brik, a nawet krasnoludzka wódka, mag nie ma ochoty na żaden trunek. Nawet woda nie przeszła by mu teraz przez gardło.
Stłoczeni w karczmie kmiecie, wręcz przeciwnie, używają na całego. Wódka, odymnik, maźnik, wszystko, co tylko Muka ma na składzie. Brzęczą blaszaki i cynówki, nikt nie liczy pieniędzy, chłopi rozsupłują nawet sakwy z żelaznymi dukatami, przeznaczonymi na zakup narzędzi. Dawniej przeznaczone. Teraz już nic nie ma znaczenia. Nawet ksiądz, zamiast pocieszać i napełniać parafian nadzieją, siedzi na ławie przy łowczym i chleje do nieprzytomności. Nie milkną pijackie śpiewy, ktoś z hukiem przewraca się pod stół, ktoś inny wymiotuje głośno, Mariusz, wioskowy kowal, pojedynkuje się na wyzwiska z żoną płytownika. Starosta siedzi samotnie. Nie słucha, ale słyszy. Chłopi bardzo się starają, mimo to nie mają szans. Nie przekrzyczą Burzy.
    Jednostajny, ogłuszający ryk. Budynek drży w posadach, trzeszczą zabite okna i zaklejone spojenia płyt. Co jakiś czas wicher uderza silniej, jak gdyby potężna, kamienna pieść gruchnęła w żebro gospody. Kmiecie milkną wtedy, przywróceni na chwilę do rzeczywistości. Patrzą w ścianę, milcząc, jakby nie rozumieli, co tu robią, jakby zapomnieli o szaleństwie dziejącym się na zewnątrz, zaledwie o grubość ściennej płyty. Potem ze zdwojoną energia wracają do przerwanej zabawy. Z pilnością, jakiej nigdy nie wykazywali w pracy, wlewają w siebie całe pęcherze trunków, kłócą się o trasy pełzaczy, grają w skorga. Znów zaczynają hałasować. Byle nie słyszeć. To dość łatwe, trzeba się tylko postarać. Być jak najgłośniej, wrzeszczeć na całe gardło, stukać kubkami i warczeć pustymi pęcherzami, kłócić się, śpiewać i wyć. Nawet odgłos wymiotowania jest już lepszy.
    Co jakiś czas przez hałas przebija się z dworu nieludzki, pełen bólu krzyk. Pewnie ktoś wyszedł na zewnątrz. Tak jak żona starosty. Biedaczka, sfiksowała, mój kumie. Jak tylko się zaczęło, poszła w step. Bez płaszczyska, bez żadnej osłony. Tak nie wolno, mości kumie. Trzeba trzymać się życia, póki można. Nie dać się. Czekać na ratunek. Ale szkoda jej. Takie dziecko była, młodsza niż on. Tak, macie rację, kumie. Jak oni się kochali. Ale przecież nie poszedł po nią. Głupiście, kumie, na śmierć?! Nawet w płaszczysku, przecież poszła w puste, w najgorszy wicher. Jak ona krzyczała. Każdy krzyczy. Jak ktoś chce się zabić, to niech się powiesi na sznurze. Bo gorszej śmierci niż tam chyba nie ma. A mimo to, kumie, wciąż wychodzą. Tak nie wolno, trzeba żyć. Miłosierny artan już spieszy z pomocą. Artan dotrze przecież wszędzie. Artan może wszystko. Tak mówi nasz starosta, a ja mu wierzę.
    Narjot siedzi samotnie. Nie słucha rozmów. Są nieważne, nie posuną go ani krok naprzód. W niczym mu nie pomogą. Przecież uczył się z ksiąg, wykuwał na pamięć zwoje i tablice. Czytał Platona, Cezara, Artana Anioła, nawet zakazane dzieła Ivala. Nie chodzi przecież o sposób na Burzę, ten jest znany tylko jeden. Starosta chce wiedzieć, co ma dalej czynić. Szuka rozwiązania. Rubin nie chce współpracować. Poświęci chłopów, byle ratować siebie. Swoja rodzinę i folwark. Nic z tego, że się zbuntuje. Tylko on przeżyje, tak więc to jego wersji historii wysłucha Culira. Nie mogę go zabić. Po co mi trup maga? Trup nie rzuci zaklęcia. Mścić się? To bez sensu. Aequam memento rebus in arduis servare mentem. Myśl. Mam tia wiosek, ulmok wieśniaków, muszę ich uratować. Nie wolno mi umrzeć. Nie wolno. Nie mogę zawieść. Sam eym topaj Culira, lewa dłoń artana, nakazał mi ich strzec. Muszę. Ale nie mam mocy. Nie mam też wojska. Żołnierze pochorowali się pierwsi, nie uszczelnili tych cholernych koszar. Mówiłem, prosiłem, groziłem. Teraz leżą i zwijają się z bólu, umrą za swoje lenistwo. Sprawiedliwie? Srał mruk sprawiedliwość, w efekcie ja nie mam jak przymusić Sirnitupy do działania. Zawiedli, wtedy gdy ich potrzebowałem. Z nimi ja zawiodłem. Nie. Jeszcze nie. Na pewno przybędzie pomoc. Przecież jesteśmy użyteczni. Przecież jesteśmy zbyt dużą i ważną inwestycją, by nas tak po prostu zostawić. Przecież ktoś w górach musi już widzieć Burzę. Artan wyśle pomoc. Jacy Łowcy? Może i są odporni, ale i oni chowają się przed pyłem. Nawet iharyta nie ustoi, gdy uderzy weń szara kurniawica. Pomoc musi przyjść. Ale ja muszę do tego czasu utrzymać ludzi przy życiu. Na Boga Wszechmogącego, jak?! Jeśli nie masz już pomysłów, to znaczy, że idzie śmierć.
    Mieszkańcy wsi piją i krzyczą. Niby nie zwracają na Narjota większej uwagi, tak naprawdę jednak zerkają na niego ukradkiem. Ich wódz, ich pocieszyciel, ich nadzieja. On ich uratuje. Ufają mu bezgranicznie, bo komu innemu? Płytownika, który od razu chciał iść spalić wieżę, starosta kazał przywiązać do palika w stepie. Ja tu rozkazuję w imię artana. Komu się to nie podoba, niech się wynosi. Droga wolna.
    Burza ryczy, gospoda trzeszczy, kmiecie rozpaczliwie się bawią. Prędzej ocipieję, niż coś tu wymyślę. Idę do siebie. Mag wstaje i już zmierza do korytarza łączącego gospodę z jego domem, nagle jednak zamiera.
-Cicho być! -
Biesiadujący momentalnie milkną. I tak w większości są trzeźwi. Nigdy nie można się upić, gdy naprawdę najbardziej się tego pragnie.
-Słyszycie coś? -
Nie słyszą. To ja fiksuję. Oszaleję na koniec. Tylko tego brakowało.
-To... kroki? - odzywa się niepewnie łowczy.
-Kroki! - zdumiony dopowiada kowal.
Starosta oddycha z ulgą. Jeszcze nie teraz. Ale kto to idzie, kto jest teraz w stanie przeżyć na dworze? Rubin?!
Wicher słabnie na chwilę, ciężkie kroki są głośniejsze, widocznie podchodzący jest tuż przy drzwiach. Kroki cichną. Teraz już tylko ryk. Po dłuższej chwili rozlega się silne walenie w drzwi. Oboma rękoma. Wrota są zabite na głucho.
Narjot bez zastanowienia podchodzi do drzwi i zaczyna odwalać pręgi. Muka przytomnieje pierwszy i szybko stawia przepierzenie, odgradzając starostę od reszty sali. Korris zostaje sam w ciemności. Pomagając sobie nożem, wyrywa jedną pręgę po drugiej. Ryk Burzy, nic nie słychać. Tam jest jeden? Gotowe. Zasuwa, przyklincz, gałka. Wolne. Otwórz.
    Zrozumienie uderzyło go jak młot, i to zanim jeszcze rozsunął wrota do końca, zanim zdążył w burożółtej kurzawie ujrzeć przygarbione sylwetki owinięte w płaszczyska, z maskami na twarzach, zanim spostrzegł ostrza w rękach tamtych. Łowcy. Jesteśmy martwi.

***

    Tutaj Burza pokazuje całe swoje piękno. Nie przy ziemi, gdzie snuja się tylko pojedyncze zimne podmuchy, ciężkie od zabójczych rodźców. Na szczycie wieży Juliusz Sirnitupa mag Rubin patrzy na wroga.
    Wróg jest wspaniały. Wicher wieje z huraganową prędkością, bije z wściekłością we wznoszącą się pionowo nad pustkowiem budowlę, nie mogąc jej powalić rozszczepia się na dwa strumienie, wiruje wokół masztu, opada nad zabudowaniami folwarku szarpiąc płytowe dachy i wznosi się w górę. Na wysokości oczu zbrojmaga powstają, zwijają i skręcone walczą ze sobą prądy, trąby powietrzne krążą po stepie wokół posiadłości niczym svary, które napotkawszy w pustkowiu zbłąkanego wędrowca powoli okrążają go, nie mogąc się zdecydować, na atak, ale i nie chcąc odchodzić, znęcone zapachem zdobyczy. Czerwone pioruny co chwila przecinają niebo, biją w szczyt wieży. Czerń i szarość pyłu, żółć rodźców, czerwień błyskawic. A w dole folwark, tulący się do nieporuszonej wieży jak przerażone dziecko do matki; trochę dalej przykucnięta Mała Wólka, najbliższa wieś z koloni. Ciekawe, co teraz myśli szlachetny starosta? Pewnie mnie nienawidzi. Szkoda.

***

    Szlachetny starosta wyciąga pistolet. Nie ma szans. Zawiódł. Gdyby chwilę pomyślał... Odciąga kurek i celuje w najbliższego drapieżnika. Łowca błyskawicznym ruchem wykręca mu nadgarstek i wyrywa broń. Mag kopie go w brzuch i rzuca się w tył, druzgocząc przepierzenie.
- Łowcy!! Do broni!!! - Żadnych szans. Żołnierze leżą w mękach, chłopi nie umieją walczyć. Muka wyciąga z jakiegoś kąta strzelbę z oberżniętą lufą, o której Narjot nie miał zielonego pojęcia, unosi ją w kierunku wkraczających do izby postaci i ginie od celnie rzuconego sztyletu. Kowal z drągiem w owłosionej łapie dostaje cios kulą z brązu w głowę, pada nieprzytomny. Chaos, kotłowanina wśród chłopów, przewraca się i gaśnie lampa. Ciemno. Leżący na ziemi Korris szuka wzrokiem opartej o krzesło różdżki, ale tę przechwycił już jeden z napastników. Śmierć. Boję się śmierci?!
    Łowcy stoją pośrodku izby. W izbie panuje półmrok, jedyne światło to siwa, przyćmiona poświata z zewnątrz. Zabójczy, żółty wicher wpada do środka, ale nie ma to już żadnego znaczenia. Pozostali na nogach kmiecie nie wykonują żadnego ruchu, i to mimo gorzkiego, blokującego płuca oparu, mimo przenikliwego zimna podmuchów.
Zamknij, kurwa, drzwi, bo nas zawieje. - chrapliwym głosem nakazuje pierwsza istota drugiej. Drzwi zostają zamknięte. Korris czeka.
-Pojebało was, ludzie? Bohatera, strzelbą?! -
Postać ściąga maskę, na kark opada jej biała czupryna.
To człowiek. Mag.
-Pytałem, ludzie, czy was pojebało. Częstujecie z pistoletu każdego, kto spróbuje poszukać u was schronienia? Taka tutaj gościnność? - jego głos przestaje drażnić uszy.
Nikt nie odpowiada. Narjot bardzo powoli wstaje z podłogi.
-Nie. Tylko takich, którzy stają w wejściu z bronią i ukrywając twarz.-
-Jassne, bo w czasie Burzy najlepiej jest chodzić bez maski. Coś w tym jest, nawet łatwiej się oddycha. Ale za krótko, hehe.-
-Moordeercyy!!! Luudzie!! Zabili go!! On nie żyje!! Na pal gnojów!!- to żona, a raczej już wdowa po Muce, rozdziera się rozpaczliwe nad ciałem męża. Niektórzy kmiecie zaczynają  groźnie łypać w stronę przybyszów, synowie karczmarza łapią za siekiery; mimo to większość ludzi nadal stoi jak porażona. Trzeba przejąć inicjatywę.
-Spokój!!! Łapy z broni! Wszyscy!!- Narjot pacyfikuje wieśniaków i spogląda na obcych. Tamci, poza pierwszym nadal w maskach, trzymają pistolety i te dziwaczne ostrza. Nieznajomy przechwytuje jego spojrzenie, potakująco cmoka. Opuszczają broń.
-Nimax, zabierz stąd Martę i ciało Muki. Tamci nie są winni. To wszystko przeze mnie.-
-Dobrze, panie starosto.-
Obcy mag patrzy obojętnie na wynoszonego trupa. Przenosi wzrok na starostę.
- Nazywam się Jan mag Pimmax, a to moja drużyna.- wskazuje na ściągających maski towarzyszy. Jedna kobieta, ta rzuciła sztyletem. Jeden brodaty obr, ten od kuli, z prostym mieczem u pasa. Wysoki mężczyzna z zakrzywionymi ostrzami bez rękojeści, Narjot ze zdumieniem rozpoznaje w nim jasnego elfa. Siwowąsy człowiek trzymający strzałownicę, następny młodszy, z czterema pistoletami za pasem. Umięśniony krasnolud, noszący na plecach strzelbę. Niski, łysy Rahańczyk, podobnie jak elf dzierżący w ręku ostrza. Razem z magiem jer ludzi. - Jesteśmy poszukiwaczami przygód.- dodaje niepotrzebnie.
-W takim razie, panie Pimmax, witam w naszej kolonii. Zwą mnie Narjot mag Korris, jestem tutejszym starostą. Mój dom waszym domem.-
-Nie uchybimy prawom gościny. Siadaj Mialee.- przybyły ustepuje miejsca kobiecie.
Wieśniacy patrzą zdezorientowani na całą scenę. Minął pierwszy strach, nadal jednak nikt nie waży zbliżyć się do przybyszów, wspomnienie śmierci Muki jest zbyt świeże. Korris nie ma wątpliwości- nie da się przejść na tym do porządku dziennego. Stracił u wieśniaków sporo zaufania, tak łatwo wybaczając mordercom. Źle. Ale ci awanturnicy spadli mu jak manna z nieba (czymkolwiek jest manna). W końcu jednak udaje się jakoś załagodzić sytuację. Obcy siadają na ławie. Nikt jakoś nie pali się do obsługiwania, więc starosta musi sam nalać przybyszom spadzi. Znowu źle. Chłopi wracają na miejsca, wszakże wobec braku karczmarza nie piją, czereda zajęta jest obserwowaniem przybyszów. Ocucony kowal zawija sobie mokry okład na czole. Rodziny Muki nigdzie nie widać. Trzeba będzie poważnie z nimi porozmawiać, inaczej będą sprawiać problemy.
-Wzięliście nas za Łowców?- Pimmax jest wyraźnie zdziwiony.- Pan wybaczy, ale jestem, ekhem, nieco za niski na iharytę.
-Tak to wyglądało. Takie ostrza noszą stepowe wampiry.-
-Hmm, owszem, jedna para rzeczywiście jest zdobyczna.-
Narjot patrzy z nowym szacunkiem na najemników.
-Panie Pimmax, chyba pan i pańscy towarzysze to odpowiedni ludzie do rozwiązania naszych kłopotów...-
-Że niby jakich? Bo na Burzę nawet ja nic nie poradzę.-
-Proszę lepiej posłuchać...-
Starosta przedstawia awanturnikowi całość sytuacji. Ten słucha z zainteresowaniem.
-Mówiąc krótko, panie Korris, nie macie Leku, a jedyny człowiek w okolicy, który mógłby wam pomóc, okazał się samolubnym skurwysynem?- Pimmax podsumowuje opowieść rycerza.
-I potrzebujecie, żeby ktoś się zajął sprawą? A jak, konkretnie?-
Starosta mówi, jak.
-Ojoj, panie Korris, ale to chyba nie po chrześcijańsku?- pyta ironicznie poszukiwacz przygód.
-Extremis malis extrema remedia.-
-Hehe, ale wie pan... pecunia non olet... Rozumiemy się?-
-Mam żelazne dukaty. Segjer. Wystarczy?-
-Ech... Panie Korris... za segjer to pan może wynająć chłopków do podcierania pełzaczy, a nie drużynę Jana mag Pimmaxa! Poniżej moksegu w ogóle nie ma rozmowy!-
-Panie Pimmax- teraz starosta naprawdę się zdenerwował. Ci ludzie są jego jedyną szansą. - Chciałbym zauważyć, że nie macie szczególnego wyboru. Jeśli Rubin nie pomoże wiosce, umrzecie tak samo, jak my.-
-Oj, nie byłbym taki pewien...- Pimmax zanurza dłoń w kieszeni kurty, wyciąga małą buteleczkę z perłowym płynem.
Wie, pan, oczywiście, co to jest?-
To był błąd. Chłopi też wiedzą, w końcu żyją w stepowej kolonii. Pimmaxa momentalnie otacza uzbrojona gromada. Mścić się za Mukę nie chcieli, ale to całkowicie zmienia obraz rzeczy.
-Oddawaj- żąda stanowczo Gruzełek, ogromne chłopisko, stając nad najemnikiem z ciężką bijką na pełzacze. Jak walnie, głowa wędrownego maga rozleci się na co najmniej er kawałków.
W dłoni kobiety siedzącej obok znów pojawia się sztylet.
-Wypierdalaj, Gruzełek.- Narjot traci cierpliwość.- To rozkaz. Wszyscy na miejsca. -
Chłop patrzy z niezrozumieniem na swojego starostę. Po czym wzrusza ramionami.
-On ma Lek. Muszę go dostać.-
Tego już, kurwa, za wiele.
Gruzełek wrzeszczy jak opętaniec, rzuca bijkę, podskakując z bólu ucieka korytarzem gdzieś do siebie. Korris wyłącza Poparzenie. Reszta kmieci cofa się ze strachem. Źle, źle, źle.
-Posłuchajcie, idioci- mówi Narjot zmęczonym głosem, nie wstając z krzesła- Ile tego jest? Porcja? Ile mają wszyscy? Lun porcji? Mok porcji? Za mało choćby dla tej wioski, nawet na jeden dzień. Nie mówiąc już o kolonii. A ci ludzie są w stanie zmusić Rubina, by uleczył wszystkich. Pomyślcie ciołki, choć przez chwilę; czemu ja muszę, do kurwy nędzy, odrabiać za was całą pracę w tej materii ?! Wynocha!! Do domów!!-
Chłopi, co prawda z oporami, odchodzą. Wściekły Pimmax cedzi przez zęby:- Teraz to już chyba naprawdę nie mamy wyboru. Nie wypuszcza nas stąd, póki nie załatwimy problemów tej zasranej kolonii.-
-Zgadza się. -przytakuje Narjot- Nie wypuścimy was.-

***

    Juliusz Sirnitupa mag Rubin śpiewa. Głośno i radośnie, przewodząc rodzinnej kapeli, kantaruje wesołe strofy „Szmaragdowej rzeki”, o tym, jak to praczka Marcelina spotkała trytona. Tryton zadurzył się w pięknej dziewczynie, ale ona nie chciała takiego oślizgłego potwora i kazała mu iść precz. Ten zaś, zły na nią, począł czynić jej przeróżne psikusy- a to pranie wrzucił do rzeki, a to wepchnął tam samą praczkę, a to zabrudził nurt mułem tak, że przepierka całkiem się uświniła... Wszystkie praczki śmiały się z Marceli, aż w końcu ta przyjęła trytonie zaloty.
Spotka się z nim w nocy, najczarniejszym czasie
Gdy ziemi ni wody dojrzeć już nie da się
Idzie Marcelina, tam gdzie umówiona
Są szare porośla, lecz nie ma trytona
„Gdzie żeś paskudniku, pyta wnet dziewczyna?”
„Stoję tu samotna, strach za serce trzyma!”
„Tu jestem niebogo” rzecze głos z porośli
„Lecz idźmy do wioski, związek nasz ogłosić”
Idzie Marcelina, śliską rękę trzyma
Lecz narzeczonego nie widzi oczyma
Doszli wnet do wioski, wchodzą już do szopy
Patrzą na nich baby, patrzą się i chłopy
Nagle wszyscy śmiech, nikt się jej nie boi
Bo koło Marceliny jeno troll mokry stoi!
Takąż to zemstę tryton urządził!
Takoż śmieszny ten, kto podobnie zbłądził!


***


    Dzisiaj umarł kowal Mariusz.
Nie, żeby on pierwszy. Wcześniej Bóg zabrał do siebie ubijarza z Nowej Studni, płytarza i wikarego z Suchodołów, wdowę po karczmarzu Muce z Małej Wólki i jej dwóch synów. Poszło do nieba kilkanaścioro dzieciaków, ale tych nigdy nikt nie liczył. Zmarli co do jednego żołnierze z posterunku w Małej Wólce, ale na to wszyscy byli przygotowani, kawalerzyści zachorzeli już pierwszego dnia. Jęczy już z bólu żona płytarza, ksiądz i łowczy z Małej Wólki, tia rodzin w Suchodołach z chat położonych na wzgórzach, kilku ludzi z Nowej Studni, którzy zapomnieli, że podczas Burzy nie wolno czerpać wody; dla nich wszystkich nie ma już nadziei. Lek można podać tylko zdrowym.
    Tak więc wydawałoby się, że śmierć kowala Mariusza nie powinna być niczym nadzwyczajnym, ot, kolejna ofiara Burzy. Tak jednak nie jest.
    Tłok dziś w karczmie okropny. Zebrała się nie tylko cała Mała Wólka. Przyszli, ryzykując zarażenie, spadziownik z Suchodołów, garncarz i felczer z Nowej Studni, zjawił nawet pustelnik ze Svarnego Dołu. Ten ostatni jest już chory, wyraźnie widać mu na twarzy ogromne, białawe płaty odchodzącej skóry. Aż dziw, że chciało mu się iść w takim stanie, przecież to boli jak cholera. Kończyny stają się suchymi badylami, każde poruszenie ręką w stawie sprawia wrażenie, jakby się ten badyl z trzaskiem łamało. Gardło i nozdrza wysychają na wiór, z każdym oddechem nieszczęśnik ma wrażenie, że wciąga w płuca dwie sakwy szarego pyłu. Oczy pieką i swędzą, w końcu stają się całe czerwone i biedak ślepnie, to niechybna oznaka zbliżającej się śmierci. Chce się pić, piłoby się wodę całymi wiadrami, ale nie pozwalają; to środek pustkowia, woda jest cenna, a tobie i tak już to nie pomoże. Tamten pewnie zachorzał w tej swojej starej, nieszczelnej chacie w wyschniętym wąwozie. Może zresztą po drodze złapał? Kogo to obchodzi. Plagą Burzy nie można się zarazić od człowieka. Jednakże nikt nie zaczyna z chorym rozmowy, ludzie jakoś go unikają, odsuwają się, odwracają oczy. O czym rozmawiać z żywym trupem?
    Powiedzieć, że zebrani w gospodzie wyglądają na poruszonych, to jak nazwać Burzę morską bryzą. Wieśniacy są po prostu spanikowani. To nie ludzie z Wododziału, od lat mieszkający na skraju pustkowia, chodzący paść pełzacze ze strzałownicami na plecach, pogodzeni ze śmiercią już w dzieciństwie, dla których zagrożenie to zwyczajna część życia a trud stary przyjaciel. To bogaci chłopi spod Wielkiej Wieży, z bezpiecznych, dobrze opatrzonych wsi, gospodarujący na dobrych ziemiach, ufający sile i ochronie bliskiego władcy. Prawie jak mieszczanie, bo i ich osady wyglądały prawie jak miasteczka. Jeszcze niedawno żadnemu z nich nie groziło nic gorszego niż ciężki kac po nocy spędzonej w karczmie albo zwichnięcie nogi na stopniach domu, dziś muszą się mierzyć ze stepowymi goblinami, Łowcami, brakiem wody, szarym pyłem i pomrukiem... Burza to już dla nich za dużo. Przyjechali tu, bo artan obiecał im ziemię, mnóstwo ziemi, ochronę, całe dwa światła bez czynszu. Młodsi synowie gospodarzy, bankruci, którym zabrano ziemię za długi, kramarze, bezrolni mający nadzieję na nowe życie, nawet schłopieli potomkowie magów-banitów, którym odebrano szlachectwo i różdżkę. Żaden z nich nie był przygotowany na te warunki życia, a już z całą pewnością nie na powolną, bolesną i nieuniknioną śmierć w zawierusze.
    Jeszcze do dziś jakoś się trzymali... Ale dziś umarł kowal Mariusz.
Potężne chłopisko, wysoki jak obr, barczysty jak krasnolud; potrafił w ręku zgiąć brązową sztabę. Mógł tia dni maszerować pieszo po stepie do Nowej Stanicy, mógł podnieść w rękach pełzacza i trzymać go dwa wizgi... Był dla swojej wsi, dla całej kolonii symbolem siły, wytrwałości. On jeden, nie licząc starosty, nie bał się Burzy. Póki jemu nic, to kolonia przeżyje. Jeśli ktoś będzie ostatni, to właśnie Mariusz.
    A teraz umarł.
Chłopi poczuli, że zbliża się koniec. Żądają więc zdecydowanych działań. No i mają rację, już czas. To paskudne, co muszę zrobić, ale Rubin sam nie zmieni zdania.


***
   
    Przez burożółte tumany przedzierają się zakapturzone, szczelnie okryte postacie. Jer, idą od Małej Wólki. Racja, rano zapowiadał się z wizytą, najwidoczniej wielmożny pan starosta nie rozumie znaczenia słowa „nie”. Boże, co za gówniarz.
    Zdenerwowany zbrojmag wychodzi na podwórze. Ma Oczyszczenie, nie musi się obawiać zakażenia, zresztą zadaszony dziedziniec jest bezpieczny. Jest tu raczej ciemnawo, pod wiązanym dachem wisi jedna jedyna olampa. Na wprost rycerz widzi zewnętrzną bramę folwarku, za plecami ma wrota wieży, po bokach zabudowania gospodarskie i mieszkalne parobków. Całość wraz z wieżą tworzy zamknięte, koło, dodatkowo umocnione od zewnątrz wysoką podmurówką, ze strzelniczymi wykuszami. Można by się tu bronić przed całą hordą stepowych goblinów, gdyby jakaś ośmieliła się frontalnie napaść na ludzką kolonię. Zapasy w piwnicach wieży pozwalają na wytrzymanie choćby i jerdekady oblężenia, prochu i złotych kul starczy na odparcie kilku dobrych szturmów. Ze szczytu zbrojmag może do woli ciskać na atakujących ogniokule, promienie i pociski, wrót z ciężkiej płyty nie wyważy nawet lunaraf wojska. Gdyby starosta Korris chciał zdobywać to miejsce zbrojnie, musiałby chyba sprowadzać armaty.
    A teraz właśnie Jan mag Pimmax wchodzi na podwórzec posiadłości bez jednego wystrzału, bez piechoty i artylerii, bez podkopów i czarów oblężniczych. Most zwodzony sam opada, potężne wrota same się przed nim rozstępują, nikt nie tarasuje drogi. Veni, vidi, vici. Za to płaci się zawodowcom.
    Juliusz stoi pośrodku dziedzińca, opiera się na różdżce. Zaraz w krótkich, żołnierskich słowach odpowie wielmożnemu panu staroście, co myśli o podobnym uporze i gdzie wielmożny pan starosta może sobie wsadzić rozkazy samego artana. Zwykle nie rozmawia tak ze szlachtą, ale doprawdy, ten człowiek przekracza już wszelkie granice. Teraz nawet nie zdejmuje maski, choć wszedł jako gość do mojego domu. I po cholerę mu ci chłopi? Kto to taki wysoki, ten ich kowal?
    Że to nie Korris, zbrojmag orientuje się dopiero w chwili, gdy jedna z postaci wyciąga spod obszernego płaszczyska kawaleryjską strzałownicę i wymierza weń. Reszta odrzuca maski i również sięga po broń. Mag, którego gospodarz początkowo wziął za starostę, podnosi różdżkę i zabija promieniem zaskoczonego odźwiernego, który dopiero co zamknął kołowrotem odrzwia. Elf, bo to on był tym wysokim w kapturze, strzela z pistoletu do Mortona, trafia weterana w czoło. Szybko lustruje wzrokiem otoczenie, daje znak magowi- czysto. Ładuje broń. Pozostali kucają za osłonami. Potężny, rudobrody obr wyciąga za kołnierz kryjącego się pod wózkiem do przewożenia pełzaczy chłopaka, jednym uderzeniem opancerzonej dłoni miażdży mu czaszkę. Chryste, „poszukiwacze przygód”! Czy Narjot zupełnie oszalał, że nasłał na mnie tych psychopatów z mieczami?! Mordercy, błąkający się po pustkowiu, najmowani tylko przez totalnych desperatów, równie dobrze mogą wykonać wyznaczone zadanie, jak zabić zleceniodawcę, jego domowników i obrabować szkatułę. Upojeni poczuciem siły i bezkarności, z nudów mordujący ludzi po gościńcach i urządzający regularne bitwy ze strażą miejską. Dzieci wojny, ścigani bandyci, dezerterzy, wieśniacy ze spalonych wiosek, krasnoludzcy rozbójnicy, elfi łowcy ludzi, paladyni wyrzuceni z zakonów i pierdolnięci błędni rycerze... Albo co gorsza magowie bez pana, tak jak ten.
    Awanturnik z różdżką zdejmuje maskę. Liczy sobie może ze trzy światła, nosi krótko przystrzyżoną brodę i długie, opadające na kark włosy. Spokojnie taksuje Juliusza wzrokiem, bez cienia wzburzenia czy poruszenia. Choć właśnie zabił człowieka. Rzeczywiście, psychopata. Tamten nie strzela. Wiem, czego chcą.
Juliusz stoi, jak stał. Milczy.
-Dzieńdoberek, panie Rubin. Tak właśnie przechodziliśmy obok i pomyśleliśmy że wpadniemy na grzaną spadzię, ponoć pańska wieża słynie z tego napoju w kilku sąsiednich koloniach. Ma pan coś przeciwko temu, byśmy się poczęstowali?-
Zbrojmag dalej nic nie mówi.
-Qui tacet, consentire videtur; dziękuję więc uprzejmie. Thordek, Jolan, rozejrzyjcie się po folwarku.-
Krasnolud ze strzelbą i obr wchodzą do budynku mieszkalnego, po chwili dobiegają stamtąd paniczne wrzaski. Na dziedzińcu zostaje ich er, nie licząc maga. Ten ze strzałownicą, nie zdejmując maski, cały czas celuje w gospodarza. Burza ryczy i gwiżdże gdzieś nad ich głowami. Wiązany dach lekko się trzęsie, wraz z nim olampa.
-Nie wiem bandyto, na co liczysz, ale bądź pewien, że inni zbrojmagowie znajdą cię wszędzie. Napad na wieżę szlachcica to nie w kij dmuchał, ty i twoi towarzysze skończycie na palach.-
-Ojej, panie Rubin, niech się pan o mnie tak nie zamartwia. A już nazywanie mnie bandytą jest ciężkim nieporozumieniem, ja tylko w imieniu artana i na polecenie starosty poskramiam zbuntowanego maga. Jak to pan dowcipnie odpowiedział temu Korrisowi? Contra vim non valet ius? No to masz pan tą samą modą. Artan jeszcze mnie żelazem obsypie, hehe.-
-Dlatego ja też nie mówię o artanie. Mówię o zbrojmagach. Oni obsypią cię złotem.-
Teraz dla odmiany awanturnik chwilę milczy.
-Nic z tego, panie Rubin. My i tak się stąd zbieraliśmy. Nudno tu, cripa mało, loot słaby, questy chujowe, dopiero teraz coś ciekawszego. Zanim pańscy przyjaciele w ogóle dowiedzą się o obecnych wydarzeniach, my już będziemy w połowie drogi do Rahastanu, Suhanu a choćby i Mrocznego Imperium. Szukaj wiatru w polu.-
Cóż...
W tym właśnie momencie Rubin słyszy gdzieś z tyłu łoskot jakby przewracanej szafy, jednocześnie elf strzela w tamtą stronę z pistoletu. Zbrojmag spręża się do skoku, ale zamaskowany trzyma go cały czas na muszce. To zawodowiec, zdąży.
-Kurrwa!- wydziera się jeden z najemników- te zjeby zatarasowały drzwi od wieży!-
-Chuj z tym.- komentuje beznamiętnie białowłosy. Spogląda na Rubina. -Widzisz, debilu? Nic dla nich nie znaczysz. Poświęcili cię.-
Rubin uśmiecha się pod wąsem. Jest dumny z Anny. A może to wujek odpalił?
-No cóż, masz rację, bezimienny bandyto. Wal.-
-Co?!-
-Każ mu strzelać. Masz mnie jak na widelcu.-
Awanturnik patrzy ze zdziwieniem na maga. Zrozumienie uderza go jak młot.
-Ty sukinsynu!-
Na co staroście martwy mag? Martwy Juliusz nie rzuci zaklęcia.
Obcy przywołuje obra i krasnoluda, każe im wyważyć wrota.
-Dupa, szefie, zabarykadowane. Tam z tyłu jebnęli coś kurewsko ciężkiego. Może gdyby prochu wetknąć...
-Nie mamy tyle prochu.-
-No to chuj.-
Przywódca poszukiwaczy spogląda na zbrojmaga; bez złości.
-Myślisz, ze już nic ci nie mogę zrobić? Owszem, rodzinka siedzi sobie w twojej niezniszczalnej wieży jak chuj w dupie i jej już nie ruszymy. Ale mamy jeszcze ciebie.
-Proszę, bandyto. Podejdź.-
Awanturnik mierzy go uważnie wzrokiem. Zbrojmag cały czas opiera się na różdżce.
-Mój człowiek ma cię na muszce.-
-Gdyby nie to, bylibyście już tylko oryginalną dekoracją na ścianie folwarku.- Sirnitupa odzyskuje humor.- To znaczy, na wszystkich ścianach. Na razie jednak mamy pat. Ja nie pozwolę się dotknąć.-
-Tak mówisz?-
-Tak.-
Obcy obchodzi zbrojmaga, zastanawia się. Nadal śladu emocji.
-A wiesz pan, panie rycerzu, że został nam jeszcze jeden sposób. Nieprzyjemny.-
Juliusz milczy. Wie jaki.
-A chodzi ni mniej, ni więcej o to, że jest jeszcze cały folwark. Chłopi, dzieciarnia, starcy, baby... Naprawdę chcesz zobaczyć, jak będziemy po kolei zabawiać się z twoimi parobkami? Czasu mamy dużo, na pomoc nikt nie przyjdzie. Jesteś pewien, panie rycerzu?-
-Zgódź się magik, proszę, zgódź się!!- to rozdarł się krasnolud. Autentycznie podniecony.- Powiedz, że masz go gdzieś! Ale będzie zabawa!-
-Zawrzyj dupę, Thordek. Panie Rubin? Ja nie żartuję.-
Szlachcic milczy. Płomień chyboczącej się olampy raz wyławia jego twarz zmroku, raz kryje ja w półcieniu.
-Rycerzu? Ostatnie ostrzeżenie. Ciebie nie zabiję, ale za twoje życie zapłaci cały folwark. Będziesz patrzył, jak cierpią i umierają, będziesz patrzył im w oczy. Ty, ich mag, ich obrońca. Albo współpraca, albo to.
Ale ja decyzję podjąłem już dawno temu. Teraz to tylko konsekwencje.
-Idź do do diabła, bandyto.-
Najemnik patrzy na niego zimno.
-Wedle życzenia, sine ira et studio.-
Poszukiwacze przygód wywlekają na dziedziniec wszystkich mieszkańców. Ekonom Wiktor, seg parobków, kilkoro bab i dzieci, staruszek Ilon, ojciec Mortona... Gówniarze płaczą, kobiety lamentują, wszyscy kulą się ze strachu...
-Jest pan pewien panie, Rubin, że mam ich pozabijać? Thordek aż się pali z ochoty.-
Wrzask i płacz, ludzie próbują się wyrwać z mocarnego uścisku Bazyla i krasnoluda, nie mają szans. Ekonom patrzy błagalnie na maga. Burza ryczy gdzieś ponad dachem.
Tamten mnie zastrzeli. Nie zdążę nic zrobić.
-Panie Rubin? Pańskie słowo, albo zaczynam. I przysięgam, że na tym nie skończę. Wieży nie ruszę, ale jeśli chodzi o posiadłość... Lapis super lapidem non reliquentur hic. Więc?-

***

    Nagle drzwi się otwierają i do gospody wchodzi Jan mag Pimmax w płaszczysku, za nim reszta drużyny. Ostatni, krasnolud, zamyka i zaciąga zasuwę.
    Jeszcze dwa wizgi temu czekali tu na nich wieśniacy, ale komu by się chciało tyle siedzieć. Muki nie ma, nikt nie podaje trunków, a to jakoś tak dziwnie samemu się obsługiwać. Coś jak kradzież... Został tylko starosta.
-I jak?-
Awanturnik patrzy na niego ponuro.
-Zadaniem wykonane.-
-Naprawdę?! Rzuci zaklęcie?!-
Starosta czuje wzbierającą w nim radość, ulgę. Uratowałem... Nie zawiodłem... Ale tamten nie potwierdza, tylko spogląda nań obojętnie i jakby z drwiną.
-Zadanie wykonane, panie Korris. Rozpieprzyliśmy ten jego folwark i wyrżnęliśmy mieszkańców. Do roboty przyłożyliśmy się solidnie, ale wieży bez armat się nie zdobędzie, to nie nasza specjalność. Niestety, ten pana przyjaciel to pierdolony psychopata, patrzył, jak męczyliśmy jego wsiurów i nawet słówka nie pisnął. Trudno, to pana problem. Nasza zapłata.-
Starosta wygląda, jakby uderzył weń piorun.
-To... jak...-
-Nijak. Pieniądze. Pacta sund servanda.-
-Ale... panowie! Jak to? Nie rzuci zaklęcia?! Mieliście zagrozić..-
Uznaliśmy, ze samo grożenie to za mało. W końcu ten, kto bezsilnie grozi, staje się pośmiewiskiem... Ale on ma gdzieś wszystkich poza sobą, nic go nie skłoni do rzucenia zaklęcia. Nasze segjer żelaznych. Gówniana zapłata, ale zawsze jakaś zapłata.-
Starosta otrząsa się z szoku.
-No nie, panie Pimmax! Pana zadaniem było zmusić Rubina do oczyszczania chłopów! Co mnie obchodzi jego
folwark! Mruk pana trącał z taką pomocą!-
-Panie Korris..- Najemnik patrzy na maga jak na interesującego stworka szamoczącego się pod szklanym kloszem .- Ja jestem już dziś zmęczony, moi towarzysze tym bardziej. Odwaliliśmy kawał dobrej roboty-  i jak pomyśle o tym, że mielibyśmy jeszcze się naharować... proszę, panie Korris, niech pan to przemyśli.-
-Że co?- zdaje się nie rozumieć Korris. Patrzy na otaczających go awanturników. Żaden z nich nie dobył broni, żaden nawet nie wykonał ruchu w kierunku wiszących za pasem pistoletów. Nie muszą. Zdążą.- Jakim prawem?-
Pimmax wzrusza ramionami.
Oni nie żartują. Kurwa.
Starosta wyciąga sakwę i rzuca na stół.
-Idźcie w cholerę. Cobyście się udławili.-
-Bardzo nieładnie nas pan żegna, panie starosto. Powiedziałbym nawet, że po chamsku.- Pogardliwy uśmiech najemnika może oznaczać wszystko.- A ja bardzo nie lubię, gdy mnie tak traktują. I zwykłem wyciągać konsekwencje.
-O co wam chodzi?! Przecież zapłaciłem! Jesteście wolni, idźcie sobie, gdzie chcecie!- Młody szlachcic odsuwa się ze strachem.
-Szefuńciu, zaczynamy?- w oczach krasnoluda zapalają się radosne ogniki- Ja tam wcale nie jestem zmęczony!-
Uśmiech znika z twarzy wędrownego maga.
-Nie, Thordek. Wystarczy na dziś.-
-Niby exp...- stwierdza znudzonym głosem elf. Napotyka jednak wzrok przywódcy i szybko dodaje- Ale ja też mam już dość. -Spadamy, Janek?-
-Spadamy. Do zobaczenia, panie Korris. Być może.-
-A chuj, mi też się tak naprawdę wcale nie chciało.- Krasnolud oklapł zupełnie.- A zdychaj tu, śmieciu, za parę dni sam będziesz się zwijał z bólu. A jak spróbujesz wysłać za nami tych swoich posrajgatków z kłonicami, to tu jeszcze wrócimy i tak się zabawimy, że..-
-Do mnie, Thordek!- Pimmax już wychodzi. Krasnolud posłusznie podąża za nim. Narjot czuje zimny wiatr na twarzy, podmuch przewraca nieruszone od śmierci Muki flaszki, gasi jedyną olampę. Trzaskają drzwi i starosta zostaje sam w ciemności.

***

     Juliusz Sirnitupa mag Rubin milczy. Po raz pierwszy w życiu nie wie, co powiedzieć. Nikt mu nie robi wyrzutów, nikt się nie ośmieli. Nie muszą.
Cisza. W całym domu zaległa cisza. Dziewczynki nie chcą się bawić, wujek udaje, że śpi. Służba szepcze po kątach, milknie, gdy wchodzi pan domu. W wieży nie słychać Burzy, grube mury wygłuszają potworny ryk. Po raz pierwszy od tiadekady mag tego żałuje.
Nie chce wyglądać przez okno, czarny pierścień zgliszcz otaczający siedzibę zbyt boleśnie przypomina jego hańbę. Zawiódł. Ci ludzie mu wierzyli. A on patrzył na ich mękę i nawet nie drgnął.
Zemsta? Być może, kiedyś. Teraz to nie ma znaczenia.
Juliusz wchodzi do biblioteki, chce być sam, ale przy oknie stoi Anna i patrzy. Mag podchodzi, chce ją wziąć za rękę- Anna patrzy mu w oczy. Juliusz nie może znieść wzroku żony. Odchodzi.
Cisza. W całym domu zaległa cisza.

***

    Pali w gardle, oczy pieką i swędzą. Popękana skóra odchodzi płatami, stawy trzeszczą, każde poruszenie sprawia ból, jak gdyby próbowało się ruszyć złamaną ręką. Najgorsze jest oddychanie- jakby się wciągało pył z pustkowi. Ale trzeba oddychać. Dum spiro, spero. Jaka nadzieja?! Rozpacz. Czarna rozpacz. Zmarło już mok ludzi, drugie tyle choruje. W tym ja. Minęła już tiadekada, a pomoc nie nadchodzi. Rubin miał rację. Jesteśmy niepotrzebni, a ja zawiodłem. Wyrządziłem zło, i to niepotrzebnie. Zawiodłem, splamiłem duszę i straciłem honor. Nie mogę nawet uważać się za banitę, bo nie ma już mocy, różdżka stoi bezużyteczna. Straciłem wszystko i wszystkich. Ona umarła od razu. Trzeba było zrobić to samo. Nie! Nie wolno. A co za różnica? Jestem nikim, wszystko na marne. Gdyby Sirnitupa od razu się zgodził... Ale on dba tylko o siebie. To przez niego to wszystko. On siedzi sobie w wieży, nie słyszy i nie widzi Burzy. Siedzi na kryształach pełnych mocy i jest mu dobrze, skurwielowi. Zaraz... „Siedzi na kryształach pełnych mocy?” No jasne!! Przecież ten stary pierdziel ma w wieży jeszcze spore zapasy! Starczy na jakąś dekadę dla wiosek! Słaby ze mnie mag, ale Oczyszczenie chyba jeszcze rzucę. Jest nadzieja!!! Dum spiro, spero!!!
Starosta podrywa się, ożywiony, drzemiący na ławie kmiecie zdumieni zwracają ku niemu wzrok.
-Jest nadzieja! Wiem, jak pokonać Burzę! Do broni! Za mną!!!-
Ale chłopi się nie ruszają. Zbyt wiele już przeżyli rozczarowań i zbyt wiele stracili, by podzielać optymizm swojego przywódcy. Zawsze pierwszy wstawał Mariusz- ale Mariusza już nie ma. Potem Nimax- to samo. Nie ma księdza, nie ma karczmarza, nie ma nawet płytarza furiata.
-Niech jaśnie pan sam sobie idzie. Nam już wszystko jedno- Narjot nie zna tego człowieka.
Mag stoi pośrodku gospody, patrzy na martwych ludzi. Jeszcze oddychają, ale są już martwi. Nic nie wyrwie ich z letargu. Nikt już nie pociągnie ich za sobą. To koniec.
    Korris zakłada maskę i płaszczysko, podnosi bezużyteczną różdżkę i wychodzi. Byle dalej. Tu jest śmierć. Ta kolonia jest martwa. Stracona. Idzie przed siebie, nie wybierając drogi. Szary pył zgrzyta na powierzchni maski, chmury rodźców zaćmiewają wzrok, nogi trzeszczą i ćmią bólem. Narjot jest chory, nie ma siły walczyć z wiatrem, zresztą po co. Nie ma nadziei. Nie ma. Niech was wszyscy diabli. I mnie też.

Ale tak nie skończy się ta opowieść.

Oto bowiem Narjot, będąc już na skraju śmierci, spotka na pustkowiu topaja Culirę i karawanę z transportem Leku, chronioną, a jakże, przez konaraf wojska i dwa działka. Senter Kolonna był naprawdę silnym człowiekiem. Pomimo burzy i choroby, tia dni jechał przez step, a gdy padł skanuk, drugie tyle najpierw szedł, a potem czołgał się do magicznego nadajnika w Opuszczonej Stanicy, gdzie wezwał ratunek. I ratunek nadszedł- artan nie opuścił kolonii. Korris umarł na rekach topaja, zdając wcześniej dostojnikowi raport o stratach osad i buncie Rubina. A Culira odpuści mu wszystkie jego grzechy.
    Po czym, oddawszy ciało starosty żołnierzom, spojrzy na wieżę maga, stojąca nieporuszenie pośród morderczych tumanów.
-Panie!- rzeknie doń senter Achim, dowódca osobistej straży.- Trzeba ukarać tego zbrojmaga. W tym państwie nie ma miejsca dla zdrajców i słabeuszy.-
-Nie, Achim. Mylisz się. Teraz nie będzie kar i nagród- będą tylko konsekwencje.

KONIEC