Mistrz i Agnieszka
1. Słońce, ma to do siebie, że lubi przyświecać. Tak jak i cel. Nie jak żarówka, która świeci po prostu, ciągle, równo, bez kryzysu i nie wybiórczo, dopóki nie dopadnie jej kosa spalenia. Cel z kolei przyświeca zawsze kiedy, życie ma sens, a jako iż powiastka ta ma być tworem ze wszech miar pozytywnym, to przyjmijmy, iż w dziedzinie przyświecania również jest niezłomny. Tylko sama wartość za nim stojąca jest dość elastyczna, w ciągu życia kilka razy się zmieniająca. Słońce jest jedno, wyzute z tak pojętej elastyczności. Acz w przyświecaniu nie respektuje żadnych praw ani sprawiedliwości, ukochało sobie znacznie bardziej dajmy na to Kubę i Egipt niż Anglię czy Polszę. Ta promienna opiekunka życia bywa też bardzo fochliwa. Jeśli foch tutaj wchodzi w grę, bo cholera jedna wie, co ono wyprawia za tymi chmurami, niemniej porzućmy pryzmat dewiacji i bądźmy myśli dobrej (czytaj: przyzwoitej). Losy ludzkie mogą się w taki sposób potoczyć, czy właściwie wywrócić, iż człek z niewiadomych przyczyn (wiadomo, że ręce w tym musiał maczać egocentryzm) zaczyna sądzić, że znalazł się na czarnej liście słonecznej. Że z jakichś niewiadomych przyczyn podpadł niepodzielnie panującej na firmamencie monumentalnej kuli ognia. Tym samym został automatycznie oddelegowany pod skrzydła cienia. Nie jest łatwo kroczyć ścieżką wyścieloną ciemnością. Szczególnie kiedy ta ma źródło w niespecjalnie racjonalnej głowie...
Bohater, przekornie nazywany Mistrzem, nie krył się specjalnie ze swoim chyleniem się ku upadkowi. Próbował uczynić z tego swój pewien oręż, misternie przekształcić słabość w siłę. Utopia? Na gruncie ułudy nie było granic, wyobraźnia pod względem bezgraniczności zostawia daleko w tyle chociażby strefę Schengen. Bo mimo, że istniał naprawdę, to coraz więcej osób traktowało go jako zwid. Bo ludziom jest łatwiej odrealnić problem , brzydotę , niż wnikać w sedno, szukać przyczyn. Czemu siedzący potencjał w człeku zaprzepaszczony, czemu on sam permanentnie nieogolony, czemu w głowie mu miast, pracy, miłości, rozwoju tylko kielony?
Dni mijały jak z bicza strzelił. Sam wstrzeliwał w siebie najczęściej setki. Dni upływały, jak wódka upływała w przełyku, na kontemplowaniu. Osób z nim kontrastujących. Gdyż ciemny i duszny pub, w którym osadzał swój zacny zad, tętnił żywotnością studenckiej braci. Ta piła niemal tak wiele jak on. Acz sposób był odmienny zgoła. Rwiste potoki rozmów, w których aż iskrzyło od barw, na obliczach malowały się uśmiechy, a rozmowy tryskały niczym toskańskie fontanny, rozrzucając na wszystkich wokół kropelki optymizmu. Rozrzucanie kropelek to wydawać by się mogło czynność naj-spontaniczniejsza z możliwych. Nic bardziej mylnego. Bo jak to możliwe, że kropelki masowo zraszające głowy osobom siedzącym niedaleko Mistrza, jego samego omijały wręcz perfekcyjnie? To musiało być ukartowane przez jakąś tajemniczą siłę, nasłaną zapewne przez wredne słońce, które tak to sobie Mistrza perfidnie wzięło na celownik. Wreszcie na ich młodych licach rysowała się przyszłość. Świetlana. O licach Mistrza można jedynie rzec, że taką postać miało by dno, te szeroko pojęte, gdyby tylko się zmaterializowało. Jego picie nie wzbudzało zainteresowania, sposób w jaki przechylał kielony, nie był godny doszukiwania się poetyckich porównań. Nie przyciągał nawet ciekawskich spojrzeń, które na byle suficie znajdowały ciekawsze punkty zaczepienia. Spojrzenia go omijały, jakby ugadane z kropelkami optymizmu, ze słonecznymi promieniami. Wielka zmowa omijania. Ale to było mu na rękę. Woda na młyn dla obserwacji, wnikliwych analiz ludzi, przewijających się przez pub, tak łatwo dających sobie rozwiązywać języki przez alkohol. I na rozmyślanie... Rozważanie scenariuszy, co by było gdyby... Aura tajemnicy pokrywała jego historię. Mówili, że talent pierwszej wody, że ręce z inklinacjami do zamieniania wszystkiego w złoto, że szarmancki porywacz serc, że poważne aspiracje na miano lokalnego Casanovy. Na umyśle bystry, na ciele zdrowy... A jednak po latach nie dane mu słoneczne kąpiele, nie przyświecał mu również cel. Świeciła tylko niezłomnie żarówka nad jego zapyziałym stolikiem. Karmił się obserwacją, nawet bardziej niż wódką. Z początku rozmowny gwar miał dlań wymiar kakofoniczny, dopiero wyrób spirytusowy wyostrzał mu słuch, percepcję, nierzadko i wzrok. Im bardziej ten zgubny katalizator obserwacyjny spowijał mu neurony, tym jaśniejsze wydawały mu się dysputy, dylematy i spory młodych adeptów " brania z życia pełnymi garściami". Niejednokrotnie wzbierała w nim ochota na włączenie się, na zabłyśnięcie myślą złotą wyklutą z multum godzin podpatrywania. Jednak człowiekowi samozwańczo spowinowaconemu z ciemnością błyszczeć zwyczajnie nie przystoi! A poza tym grono najmądrzejszych przecież w świecie młodzianów, próbę pouczenia przez zatraconego dla społeczeństwa wraka, najpewniej skwitowałoby gromko-szyderczym śmiechem. Ale coś co siedzi długo w głowie, choćby gdzieś z tyłu, choćby i na jej peryferiach, po puszczeniu wszystkich hamulców pod wpływem hiper-upojenia alkoholowego, może wyjść przed szereg, może wleźć na świecznik i ukazać całą swą żałość. Tak też to się wydarzyło wieczoru następnego... Rozmowa była wyjątkowo chaotyczna, być może to jej miałki poziom tak rozjuszył zalanego Mistrza. Tematów było na pęczki, zmieniały się jak w kalejdoskopie, żaden w pełni nie skonsumowany, ledwo kąsany... Mechanizmy obserwacji Mistrza nie nadążały, niechybnie się przegrzały i eksplodowały. Eksplozja wszystkiego nastąpiła akurat w trakcie luźnej-jak to tego wieczoru- rozmowy o zaćmieniu- o zgrozo- słońca. Mistrz zerwał się z miejsca. Wbiegł chwiejnie niemożliwie, między lekko zszokowanych studentów, wywrócił jednego z nich razem z krzesłem, sam zachował pion, przeszył strachem cały pub niby włócznią swym bestialskim wrzaskiem i począł deklamować pijackim bełkotem swe racje:
- Zaćmienie, to nie zawsze krótkie przedstawienie! To czasem proces w żaden sposób nie liczący się z czasem! Wasze logiczne umysły są zbyt błahe, by pojąć jak to jest, gdy nie przyświeca, permanentnie, gdy wyniszcza cię ciemność doszczętnie. Blask dojrzysz tylko we wspomnieniach, też niknących, zaciemniających się... - i Mistrza też dopadło zaćmienie. I bynajmniej nie minutowe. Te z gatunku permanentnych. Pad na glebę był zwiastunem urwanego filmu. Studenci zgodnie stwierdzili, że zbliża się pora ewakuacji do miejsc odsypiania i rozpierzchli się w akompaniamencie śmiechów i przytyków pod adresem zbzikowanego dziada. Obsługa baru również zgrywała obojętną tłuszczę z oklapkowanymi ślepiami. I leżał tak bohater na wznak. Pierś jego jakby też niespecjalnie kwapiła się do wznoszenia, by dać sygnał, że z wymianą tlenową jest okej. Zastygła. Ciepło jakby zeń schodziło, barwy dezerterowały z twarzy... I ten błogi brak czucia i myśli.. Wydawał się być nieskończony, wiekuisty.. i tylko gdzieś w oddali jawiło się światło, co za ironia, teraz bezczelne przyczłapało gdy kurtyna już zapadła...
2. Powieka drgnęła. On nią drgnął. I szybko tego pożałował. Coś go oślepiło. To wrażenie tak długo go nie odwiedzało, że aż wydało się obce. Ale błyskawicznie zrodziło ciekawość, czyją jego przyjście jest sprawką? Zawziął się i otworzył obie. Aj! To było nieprzyjemne. Jakby strzał w pysk. Niemniej już był pewien, choć nie chciał dać wiary. Przeprowadził w obolałej głowie szybką rekonstrukcję zdarzeń poprzedniego wieczoru. I wszystko zaczęło się układać w całość i to niemal logiczną- choć ten epitet tak bardzo do Mistrza nie przystawał. Po kompletnej zapaści budzi, cuci właściwie go światło... Te, które tak ostentacyjnie się na niego wypięło na lata, teraz wita jego oczy, kiedy to on dalej nie czuje swego ciała... Tylko pieczenie oczu i lekkie swędzenie w kroczu. Czy przekroczył granicę? Czy może już ze śmiercią wypić bruderschafta? Czy światłość zastana jest symbolem nowego życia-po życiu życia? Czy może to początek nowego wymiaru, światłej pustki w miejsce ciemnej pełni?
-Dzień dobry! - przerwał jakiś głos domysłów lawinę. Nie jakiś. Aksamitny. Kobiecy.
To wykluczyło automatycznie najczarniejsze scenariusze. Chyba, że to jakaś opiekunka jego wymizerowanej duszy, która to podpadła absolutowi i została oddelegowana za karę do pilnowania największych odpadów zaświatów.
- Już naprawdę myślałam, że pan umarł, a problemów, by mi to narobiło nie mało- powiedziała tak, że nawet przez zamknięte oczy widziało się jej szeroki uśmiech. I kolejna hipoteza obrócona w proch i pył. A może to anioł specjalista od zmył? Lubi się pastwić nad świeżakami i pod osłoną słodkiego zachowania i słówek wkręcać im jakże człowieczą krwistość i kościstość, podczas gdy w istocie są przeźroczyści jak łza noworodka.
-Przykuł pan już mą uwagę dawno temu, zaintrygował jakiś czas temu. Bo choć na pierwszy rzut oka wydaje się to niedorzeczne, to jest pan fascynujący. Niegdyś wzór siły i męstwa, mądrości i czarowności, teraz nie wiedzieć czemu cały arsenał pozytywów pozostał bez armat, prochu i- co najgorsze- chęci do walki. I nikt nie wie dlaczego, nikomu nie chce się już tonąć w domysłach, nikomu poza mną... - w jej słowach malowała się pasja i -co było najbardziej szokujące- bezinteresowność. Bo, któż miałby mieć w interes w zanurzaniu się w analizie nad porażką człowieka bez żadnych powiązań, bez globalnego, ani nawet prowincjonalnego znaczenia? Wariant szczwanej istoty nadprzyrodzonej tracił na prawdopodobności, to raczej kobieta, którą śmiało można podejrzewać o krwistość i kościstość, choć nadal nie ważył się otworzyć oczu, by się upewnić, jego wzrok nie był jeszcze gotowy, by stanąć ze światłem oko w oko.
- Pewnie się pan dziwi skąd u mnie taka gorliwość pana osobą? - Czyżby do tego w myślach czytała? - Cóż, po prostu mam takie dziwaczne hobby, jaram się wydobywaniem z dołka starych, zgryźliwych, zgrzybiałych tetryków, z seksualną wręcz manią przywołuje ich do porządku, a kiedy stają się wreszcie żywotni, pachnący, ambitni i energiczni wykorzystuję ich seksualnie, daję wczuć się w odrodzenie, odzyskać wiarę w przyrodzenie, które potem obcinam, konserwuję w formalinie i poprawiam sobie nim nastrój w długie samotne wieczory... Samego zaś właściciela bez ceregieli knebluje i w takiej też formie w ziemi- żywcem koniecznie!- zakopuję.
Choć całe jego upadłe jestestwo nie pragnęło niczego innego, to nie potrafił wyczuć ironii w jej głosie. Najzwyczajniejszy w świecie lęk przed męczeńską śmiercią zdeptał tę cały gąszcz rozmyśleń, obaw, rozważań i machinalnie przymusił do nieodwołalnego otwarcia ślepi. Uczyniwszy to począł się mocować z ostrością świetlną, z tą całą bezczelną jaskrawością, ale przytoczona niedawno wizja przez wybawicielkę\psychopatyczną morderczynię, uzbroiła go w zaciekłość napadniętej lwicy i przyprawiła go o nie tylko otworzenie oczu , ale i ich wytrzeszcz. Świetlne miecze już nie dźgały jego siatkówki, jego umysł zaakceptował rozbrat z ciemnością, tworząc miejsce dla Jej Jasnej Mości. A w jej oszałamiającej poświacie ukazała mu się niemniej oszałamiająca ona- długie, proste (no bo i nie krzywe) wiewiórczo zabarwione włosy. Szczupła sylwetka, ładne, przyjazne i ciepłe rysy "wiewiórogłowy" kompletnie z pantałyku Mistrza zbiły, mózg się gotował- jego komórki na szarości traciły. Jakże kobieca powierzchowność może być myląca i zgubna!
- No wreszcie ukazał Pan mi swe oczy! A już zaczęłam myśleć, że nie dane mi będzie zaznać tej przyjemności. Ooo ale dostrzegam spory bagaż przerażenia w Pana oczach, widzę, że efekt prowokacji przeszedł me najśmielsze oczekiwania, skoro nawet otworzenie oczu nie wyprowadziło Pana z błędu. No chyba, że jestem wizualnym spełnieniem Pana wyobrażeń Hannibala Lectera w spódnicy, co?
Coraz trudniej, kłody pod nogami szarańczowato mnożą się, tyle życiowych rewolucji na tak niewielkim odcinku czasowym, najpierw wzięcie się za bary ze światłem, a teraz jeszcze pytanie. Jemu zadane. Nie wyglądające na retoryczne. A więc narzucające przekształcenie myśli w słowa. Nawiązanie rozmowy. Próbował sięgnąć pamięcią w możliwie najodleglejsze rejony wspomnień, ale nie potrafił przypomnieć sobie zarysu jakiejkolwiek niegdyś przezeń przeprowadzonej rozmowy. Były jakieś twarze, były jakieś słowa, kłótnie, spory, ale potem na wiele lat jego myśloobieg był układem zamkniętym, nie mającym połączenia z ustami, przez co wypowiadanie słów zdechło z głodu, będąc na lata pozbawione smaku myśli. Jedynie ta pijacka deklamacja, która pozbawiła go przytomności i teleportowała w pielesze domniemanego Hannibala Lectera w spódnicy.
-Nie- odpowiedział do bólu lakonicznie.
- Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż w mej diecie ludzkie mózgi zazwyczaj nie figurują, wolę się stanowczo żywić treścią tworzoną przez te mózgi, pojawiającą się w postaci wypowiadanych słów i od czasu sprowadzenia Pana w swoje kąty bardzo zgłodniałam, a Pan nie kwapi się zbytnio by mnie nakarmić...
Poczuł wyrzut w tej wypowiedzi. Mieć mu za złe, że nie zarzuca jej zamiecią słów. Do najbardziej niesłownej osoby w tej strefie klimatycznej. Czy słowa mają właściwości pożywienia? Czy wchłanianie ich zapewni przypływ energii? Parę niezdarnych słów w knajpie przeprowadziło takie rewolucje w jego życiu, nawet to rzucone od niechcenia "nie" dało przyjemny dreszcz. Więc może to brak transfuzji słownej z drugim człowiekiem zasiał ciemność w jego życiu na tak wiele lat?
- Ale jako, że jestem tutaj gospodynią, nie będę żądała od swego gościa by zwalczał mój głód, przynajmniej ten jedzeniowy. Natomiast nie odpuszczę póki zaspokojeniu nie ulegnie mój głód ciekawości. Więc ja pokarmię trochę Pana, a Pan odwdzięczy się tym samym. Myślę, że to sprawiedliwy układ. Odnośnie mojego zainteresowania Pana osobą, już zupełnie serio, to wyniknęło ono ze wspólnej pasji. Wydaje mi się, że wspólnej. Z zamiłowania do obserwacji. Lubię obserwować i analizować ludzkie zachowania, zmiany i przetasowania społeczne, wzloty czy upadki jednostek. A pański upadek zafrapował mnie dogłębnie, przyciągał moje myśli, podświadomie zachęcał do odkrycia swej historii... Pan obserwował szerokie grono studentów, ukryty za kłębami dymu papierosowego, a ja, choć jako niedoszły socjolog powinnam pójść w pańskie obserwacyjne ślady, skupiałam uwagę swą na panu, potoki słów moich znajomych obijały się głucho o me uszy i tonęłam w domysłach... I do teraz wierci mi głowę jedno pytanie- dlaczego? I teraz to w Pana rękach leży to, czy to uciążliwe wiercenie ustanie, czy wymaże mi Pan z myśli i snów swą wymizerowaną twarz.
Dlaczego? Sam by pewnie chciałby to wiedzieć... Niemniej postanowił zrobić dobrze słabo reprezentowanej hedonistycznej stronie swej osobowości i zapewnić sobie przypływ wspomnianych przyjemnych dreszczy, a jednocześnie częściowo zaspokoić głód swej wybawicielki, choć pewnie nie tak smakowitymi specjałami jakich oczekiwała:
- Dlaczego? Dlaczego nazywają mnie Mistrzem? Dlaczego osiągnąłem swoiste mistrzostwo w obcowaniu z dnem? Może właśnie dlatego- drugie pytanie jest odpowiedzią na pierwsze. Ludzie w żywieniu się czyimś nieszczęściem, w pławieniu się w swoim sarkazmie potrafią być bardzo kreatywni, tak pojęta kreatywność przydaje wbijanej szpili ostrości. A co z pytaniem drugim, które w dziedzinie ważności zawsze będzie number one? Może właśnie te piętrzące się możliwości tak się wypiętrzyły, że aż mnie przerosły, może to "skazanie na sukces" wypływające z każdych napotkanych ust było wyrokiem wyobcowania, może w pewnym kluczowym momencie zabrakło osoby, która zadałaby pytanie- dlaczego?
Atmosfera zrobiła się gęsta, jeszcze niedawno przeżywająca renesans światłość traciła na sile. Beztrosko słowna niewiasta chwilowo spuściła zasłonę milczenia, za to w Mistrzu zaczęły wzbierać niewiadomo gdzie i kiedy zrodzone zdolności krasomówcze:
- Chłop tyle lat, a ani kobiety u boku, ani własnego kąta w byle bloku, w żadnej pracy nie dotrzymujący nikomu kroku, nawet nie przykuwający żadnego współczującego wzroku... W imię czego? A może tylko nie chciał brnąć w wypełnianie schematów, może w tym gąszczu oczywistych dla wszystkich możliwości nie było tych, co stworzyć by mogły mu fundamenty dla realizacji JEGO planów, a może ta osoba, która miała mu pokazać słońce i nauczyć korzystać zeń, miała akurat coś ważnego do załatwienia i powiedziała, że odezwie się później?
Aż dziw brał, że ta rozmowa nie odbywała się przy wódce; mimo przekraczającej wszelkie mistrzowe normy ilości słów, lekkiego suszenia, które co zupełnie naturalne pojawiło się w jego ustach, nie pragnął zlikwidować wyrobami spirytusowymi:
- A może zwyczajnie zżarł go strach, spętał członki, sparaliżował język, a szanse biegły dalej, wraz z ludźmi i ich znieczulicami, i uciekły daleko, hen, za horyzont, tak jak zniknęła mu- ale tylko z oczu, w środku zapewne jeszcze dziś znalazłyby się jej świeże ślady- ona? I strach przed nieprzejednaną i nieustającą ciemnością, nie opuszczającej go na krok, który mógł być neutralizowany jedynie przez opróżnianie wysoko procentowych butelek- tak wprawnie usypiających tak perfidnych wrogów jak wrażliwość lub tęsknota...
W jego lica napływały barwy, w lekko zaszklone oczy wkradł się blask... Patrzyły się gdzieś w okno, gdzie słońce osiągało pozycję zenitalną:
- Którego dzisiaj?
- 16 Lipca
- Rok który? Albo nieważne, nie chce wiedzieć, po co demotywować się kolosalnym ubiegiem czasu... Mogę skorzystać z łazienki, ogarnąć się zwyczajnie?
- Oczywiście jak najbardziej.
Poszedł. Nie wracał dłuższy czas. Dziewczyna zaczęła się niepokoić. Pukała do łazienki. Tyle dotkliwych emocji, rozdrapywania ran, mogło poruszyć go za bardzo... Odpowiadała głucha cisza. Nacisnęła klamkę, otwarły się drzwi. W środku nie było nikogo. Na szafce tylko kartka, którą czym prędzej przeczytała: " Dziękuję. Strach zniknął. Poszedłem żyć".
Wstąpiła w nią dziwna radość, tak łatwo odzyskała człowieka dla świata, właściwie to sam zdołał się odzyskać.
- Więc jednak zabrakło tylko kogoś, kto spytałby dlaczego?- Cicho skonstatowała. Zerknęła na zegarek i przypomniała sobie, że ma umówione spotkanie. W dobrze znanym pubie. I uśmiechnęła się na myśl, że już go tam nie spotka...
3. Ulica którą szedł była aż purpurowa od nagrzania słońcem. Tak jak on był purpurowy od nagrzania i to tym razem nie od wypitego morza wódki, lecz od mnogości zadań do wykonania, większość z nich już zakurzona, wydawać by się mogło przedawniona, ale szmat przeminionego czasu nie robił na nim wrażenia. Nie miał już nawet czasu na zastanawianie się czy warto? Po prostu szedł ku realizacji celów. Mimo oślepiającego słońca patrzył przed siebie, w przyszłość. Nastawił się teraz na przeżywanie, ludzi spotykanie- do rozmyślania i samotności zawsze będzie mógł wrócić, gdy zdrowie uniemożliwi działanie... Nie był już Mistrzem. I nie smuciło go to w ogóle. Ten tytuł nie był chlubny. Jego pamięć wyparła, wymazała całą mistrzowską przeszłość. Nawet z rozmowy ze swą wiewiórkowłosą wybawczynią nie ostały mu się nawet strzępy. Pamiętał o dziwo tylko to, co w istocie w niej nie padło- że na imię miała Agnieszka.
(Utwór ten, choć tytuł może sugerować podobieństwo do "Mistrza i Małgorzaty", został zainspirowany powieścią Marcina Świetlickiego "Dwanaście"- chodzi tutaj o postać głównego bohatera. Całość jest już jednak tylko niepoprawnym produktem nieokiełznanej wyobraźni autora)
Skomentuj utwór (1)
- Zaloguj się, aby móc komentować utwory innych użytkowników -