Spotkania z Ewą

Miłosz Bagiński
16.01.2010 21:01·~ 38 min. czytania

SPOTKANIE Z EWĄ

2047

Usłyszała pukanie do drzwi. Pomyślała, że wciąż jeszcze śni, lecz po chwili głuchy stukot się powtórzył. Usiadła na łóżku i  niechętnie podniosła z niego zmęczone ciało, zbliżyła się do okna. Delikatnie odsunęła firanę. Tuż przed garażem stał czyjś samochód.

- Prosimy otworzyć – ozwał się nieznajomy głos. – Centralne Służby Państwa!

- Prosimy się nie obawiać – uspokoił drugi.

Kobieta przekręciła w zamku klucz i uchyliła drzwi, by upewnić się co do tożsamości mężczyzn.

- Główny śledczy Adam Karlecki – przedstawił się niski mężczyzna, pewnie od lat walczący z nadwagą. – To rutynowa kontrola, proszę nas wpuścić. Mamy zezwolenie.

Zezwolenie oznaczało wszystko i nic; miałeś prawo się od niego odwołać, ale oni w ramach zemsty mogli zhańbić cię do reszty.

Ewa otworzyła drzwi. Niewysoki mężczyzna powitał ją skinieniem głowy.

- Możemy wejść?

- A mam wybór? – Ewa czuła się kompletnie zażenowana. Właśnie próg jej mieszkania przekroczyło trzech funkcjonariuszy, gotowych z byle powodu przetrząsnąć każdą szufladę.

Ostatni wszedł podstarzały oficer Lejkan. W prawej ręce dźwigał metalową walizeczkę.

- Zajmijcie się swoją robotą, ja porozmawiam z panią – rozkazał Karlecki, po czym poprosił Ewę o zajęcie miejsca przy kuchennym stole. – Wie pani, w czyjej sprawie przyszliśmy?

Zaprzeczyła, nie kłamała, bo skąd mogła wiedzieć? Wraz z mężem wiodła spokojne życie u boku teściów, pracowała w urzędzie, weekendy spędzała w ogrodzie. Czy praca w ogrodzie jest karalna? A szkodliwość społeczna…? Komu szkodzi pielenie grządek? Nie, to nie możliwe.

Odnosiła wrażenie, iż tonie w kloace własnego szaleństwa. Dopiero odzyskała małżonka, a następnego dnia zjawiają się u niej przedstawiciele specsłużb.

- Podejrzewamy, że w tym domu… to znaczy w pani domu, pojawił się człowiek-replika Jerzego Sajerskiego, pani małżonka. Szukamy jakichkolwiek dowodów na jego istnienie, pani nic nie grozi, pani nie jest w to wmieszana.

- Replika? – nie dowierzała. Była zdumiona, lecz pełna nadziei. – To… nie może być prawda.  Słyszałam o takich sytuacjach, to nie są dobre czasy, ale Jurek… - zamilkła. Nieco się uspokoiła. – Cholera, nie mówcie, że nie jestem wmieszana, bo dobrze wiecie, że jest inaczej. Proszę mówić dalej.

- Sprawa jest poważna. Najprawdopodobniej zamieszane są w nią najważniejsi ludzie w państwie, a dobrze pani wie, że sytuacja polityczna jest bardzo grząska.

- Mnie nie obchodzi jej powaga, chcę wiedzieć co z moim mężem. Pojawił się wczoraj, rano zniknął… nie rozumiem tego, to jest… dziwne… jestem troszkę zagubiona.

- Jerzemu Sajerskiemu obiecano awans w zamian za pracę poza studiem. Miał transmitować wydarzenia z terenów zagrożonych atakami terrorystycznymi. Ma pani święte prawo być, jak to pani ujęła, zagubiona. Tym bardziej, że sytuacja przerasta nawet i nas. Proszę docenić to wyznanie, władza rzadko przyznaje się do słabości.

- Chryste… - zdołała wydusić, nim upadła. Zbudziła się parę godzin później w szpitalnym łóżku. Pierwszą osobą, jaką ujrzała, był Karlecki. Wystawał przy łóżku z twarzą nie przedstawiającą żadnych emocji. Rutyniarz. – Gdzie się podziewa Jurek? Proszę mi powiedzieć, błagam pana – wyszeptała, gdyż na więcej nie było jej stać. – Co się ze mną dzieje, niech mi pan powie.

Karlecki wydobył spod marynarki foliowy woreczek, który następnie podał Ewie.

- Dokumenty mojego męża. Skąd je macie? Ci ludzie odebrali mu je osobiście? Jemu nic nie jest? Gdzie je znaleźliście?

- Przy zwęglonych zwłokach, więcej… i tak więcej nie wiem, więc – delikatnie się uśmiechnął i rozłożył ręce – mam czyste sumienie.

Ewa skryła twarz w dłoniach. Po chwili odsłoniła blade oblicze, zapytała:

- Był tylko jeden Jerzy Sajerski? Jesteście pewni, że to on? Co ja gadam, Chryste… - przerwała, zachichotała jak wariat. – Psiamać, to bzdura, był ze mną tej nocy.

- Replika – wtrącił członek Centralnej. – Ma pani prawo do pytań i…

- Żadna replika, do cholery, mój mąż, Jerzy Sajerski! – przerwała. – Myślicie, że znam go od wczoraj?

Do sali żwawym krokiem wszedł lekarz. Dobył z kieszonki płaszcza strzykawkę i przygotował do użycia. Śpieszył się.

- Co mi pan podaje?

- Środek uspokajający. Sprawi, że poczuje się pani o niebo lepiej.

- Niebo jest jedno! – zrezygnowała z dalszej walki. Bez sprzeciwu przyjęła końską dawkę medykamentu. Mężczyzna w białym kaftanie odszedł, widziała jedynie niknące w czerni cielsko Karleckiego. Usnęła.

Zbudził ją dzwonek telefonu. Drzwi rozwarły się, do pomieszczenia zajrzał medyk, lecz nie przebył sam. Zaraz za nim do pokoiku wsunął się wysoki brunet w granatowym garniturze. Umysłowi Ewy stopniowo powracała świadomość. Odnosiła wrażenie, iż dochodzą do niej głosy obu gości.

- I jak przeszukanie mieszkania? Znaleźliście coś?

- Za wiele panu nie powiem, panie doktorze, obowiązuje mnie tajemnica, przysięgałem lojalność, pan zresztą również. Przysięga Hipokratesa, zgadza się?

- Hipokratesa, tak… Więc jak? Może jednak może pan coś powiedzieć?

- Zabezpieczyliśmy ślady; włosy, paznokcie, resztki jedzenia, fotografie. Po włosach albo paznokciach najlepiej przebadamy kod genetyczny, gorzej będzie z kanapkami, szukanie śliny i tak dalej – machnął ręką, zwrócił twarz w kierunku pacjentki. – Opowiada?

- Jak na razie – rozłożył ręce. – Słuchaj – mówił jak do najlepszego przyjaciela, nieco zniżył ton – przyjdź później to pogadamy, okej? Na razie straszna mizeria, sam widzisz, dziewczyna nic nie powie, bo jest nieźle naćpana.

- To po… po co ją tym faszerujecie? Tylko nam przeszkadzacie, utrudniacie śledztwo, a my mamy już wystarczająco dużo na głowie. Szef się wścieka, a przy okazji wszyscy dookoła. Ile można?

Stróż prawa ciężko westchnął. Przysunął się do łóżka, pochylił nad spoczywającą na nim kobietą.

- Jak długo ten środek będzie działał? Czternaście godzin wystarczy?

- Wydaje mi się – zmarszczył czoło – że tak. Przyjdź jutro, tak będzie na…  

- Najlepiej, jasne, przyjdę jutro. – odsunął się i skierował ku drzwiom. – Pilnujcie jej jak oczka w głowie, szlag wie, dla kogo jest niewygodna. Aha, zapomniałbym: jutro ma być gotowa, bo szef nieźle się wkurwi i wcale się mu nie będę dziwił.

 

- Zna go pani? Czy jest pani w stanie powiedzieć, kim jest i czym zajmuje się mężczyzna z fotografii? – Ewa wracała do świata w żywych, obraz stawał się coraz wyraźniejszy. Oficer wymachiwał jej przed nosem czyimś zdjęciem. – Zna pani tego człowieka? Widziała go pani kiedykolwiek?

- Nie – wycedziła. – Jak długo tu jestem?

- O tym porozmawia pani z… - przestał mówić. Lekarz poprosił go o opuszczenie pokoju, wtenczas zamierzał pomóc kobiecie w odzyskaniu duchowego spokoju. Mężczyzna w granatowym garniturze powstał i rozpiął podszyjny guzik koszuli. – Pięć minut.

- Jak długo tu jestem? – powtórzyła pytanie.

- Niecałe szesnaście godzin. Powiedz mi: zależy ci na utrudnianiu śledztwa?

- To zależy. Myślę, że nie. Pytajcie ile wlezie, najwyżej przemilczę niektóre kwestie. Jak masz na imię?

- Aleksander, mów mi po imieniu, tak jak ja mówię do ciebie. Odpowiesz mi?

- Nie chcę utrudniać śledztwa, celowo nikomu nie zaszkodzę.

- Wspaniale – uśmiechnął się. – Przywołam tego służbistę, niech sobie z tobą pogada – odszedł kilka kroków, przystanął przy drzwiach, gdy usłyszał pytanie pacjentki.

- Wszyscy z nimi współpracujecie, prawda?

- Pozwól, że i ja przemilczę pewne kwestie.

- Jak wolisz, każdy ma prawo do milczenia.  

 

2045

Tamtego słonecznego dnia z samego rana przygotowała Jerzemu królewskie śniadanie. Zarzuciła na plecy różowy szlafrok i udała się do sypialni, by wypędzić śpiącego z dusznej jaskini.

- Witaj ponownie, kochana – rozciągnął się na łóżku. – To dla mnie?

- Dla nas – poprawiła.

- Masz rację: dla nas – zamilkł. – Tylko widzisz, ja teraz nie mogę tego z tobą zjeść, jestem umówiony i zaraz muszę wyjść.

- To aż takie ważne? – wiedziała, że jej prośby nic nie zdziałają, lecz mimo wszystko próbowała. – Zjedz ze mną. Ciągle mówisz o życiu w biegu, zwolnij, poświęć mi trochę czasu. Za dużo pracujesz.

- Kochanie, bardzo chętnie, ale nie mogę, to nie moja wina, mam obowiązki. No, moja wina, ale co na to poradzę? Przykro mi, przepraszam, postaram się szybko wrócić – wstał. – Wcale za dużo nie pracuję, po prostu lubię swoją fuchę, to moja pasja, a wiesz jak jest z pasjami.

- Szkoda – opuściła głowę. – Brakuje ci czasu dla mnie, a myślisz o powiększeniu rodziny? Nigdy nie będziesz miał czasu dla dzieci.

- Nie obrażaj się – zachichotał. – Przypominasz mi kapryśną małolatę. Przecież wiesz, że to się wkrótce skończy.  

- Kapryśna małolata, staruszka, jaka różnica?...  Skończy się? Po rozwodzie? Nie chcę rozwodu, więc… kiedy? Po śmierci? Co kto woli.

2047

- Nazywam się Granicki, jestem oficerem Centralnej Służby Państwa – pokazał legitymację. – Kiedy po raz ostatni widziała pani męża?

- Wczoraj wieczorem, wrócił około dwudziestej pierwszej.

- Proszę zrozumieć: wczoraj nie spotkała się pani z prawdziwym, oryginalnym i niepowtarzalnym Jerzym Sajerskim.

- A z kim, jeśli można wiedzieć?

- Z jego repliką.

- Nie wierzę w repliki, przynajmniej nie w tych przypadkach.

- Jest pani pewna? – oficera zaintrygowała wypowiedź przesłuchiwanej. – Dowody? Ma pani jakieś dowody, coś przemawia za pani tezą? W repliki nie trzeba wierzyć; one istnieją czy tego chcemy, czy nie.

- Zachowywał się naturalnie, tak jak zawsze, a ja znam go kurewsko dobrze. Nie mam dowodów tak samo jak wy ich nie macie – wyczuła nabrzmiewające krwią żyły, silny ból głowy zmusił ją do umilknięcia i wbicia głowy w puchową poduszkę. Oficer wezwał lekarza, który przybiegł w mgnieniu oka.

- Nie nadaje się do rozmów, mówiłem panu! – wrzeszczał Aleksander. – Ona potrzebuje odpoczynku!

Mężczyzna w garniturze przeklął – jak długo mógł tolerować ciągłą niedyspozycję najistotniejszego świadka?

- Złożę na was skargę, co ja gadam: złożymy. Dobierzemy się do was, to przez was to wszystko się tak ciągnie.

 Zdenerwował się, wychodząc trzasnął drzwiami, nie oglądał się za siebie, był prawdziwie rozwścieczony. Aleksander wskazał ręką przygotowywaną strzykawkę.

- Wybacz, że to się tak wlecze, ale nie znaliśmy twojego organizmu – odsłonił rękę kobiety. – Znajdę żyłę, poczujesz się po tym lepiej – zanurzył igłę w bladej skórze. – Jeśli będziesz chciała, złożysz na nas skargę.  

- Tak jak ten narwany pajac? – uśmiechnęli się. – Znów będę spała?

- Niekoniecznie, choć powinnaś, tak dla dobra sprawy. Piętnaście minut snu w zupełności wystarczy. Zostanę, poczekam przy tobie.

- Ha, wszystko dla dobra sprawy… Ja się nie liczę?

Przymknęła powieki.

 

- Minął kwadrans?

Doktor pochylił się nad nią, odczytał liczby ze wskaźników.

- Minęła godzina – odparł, postukując w jeden z ekranów. – Mamy problem z doprowadzeniem cię do porządku, chociaż to my ten porządek zburzyliśmy.

- Właśnie…

- Ale na życzenie tych idiotów z Centralnej – usprawiedliwiał poczynania szpitala. – Twoje serce raz się uspokaja, raz wali jak szalone, kiepsko. Podałbym ci cholernie mocny lek, ale nie chcemy zajechać ci serducha –  przetarł dłonią twarz. – Wiesz, chyba mam pomysł: wyprowadzimy cię stąd, świeże powietrze ci nie zaszkodzi. Co ty na to?

- Róbcie co chcecie, wy jesteście specjalistami.

- Specjalista, konował, to twój organizm i nikt prócz ciebie nie ma prawa o nim decydować. Więc jak?

 

Do szpitala wiodła wąska uliczka, wzdłuż której były ustawione hydranty oraz maszyny naliczające koszty parkingowe. Jadąc tą uliczką docierało się do szpitalnego garażu. Przed szpitalem postawiono pomnik uświetniający lekarzy całego świata. Naokoło pomnika zamontowano eleganckie drewniane ławeczki. Jedną z nich zajmowała Ewa, jej stan polepszył się niebywale prędko. Aleksander stał tuż za nią.

- Już ci lepiej, widzisz?

- Widzę, czuję, nawet słyszę – spojrzała na niego. – Dzięki.

- Spełniam swoje obowiązki, ale przyznam, że najważniejsze jest zawsze pozostawać człowiekiem.

- Ty nim pozostałeś, przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

Wycie syren stawało się coraz głośniejsze. Rozpędzony pojazd wpadł na plac i z piskiem opon zatrzymał się przed szpitalnymi wrotami.

- Boże – Aleksander odbiegł bez pożegnania. Z karetki wyskoczyło trzech sanitariuszy. – Jestem potrzebny?

- Tym razem nie, doktor Mauser zajmie się pacjentem – pomógł kompanom otworzyć drzwi. – A propos, kojarzy pan tego mężczyznę? – poczekał, aż współtowarzysze wyprowadzą z samochodu łóżko. Aleksander bez głębszego zastanowienia wiedział, iż nie jest świadkiem typowej akcji. Wiedział również, że stał się mimowolnym świadkiem wydarzenia, kto wie, może historycznej rangi.

- Przenajświętszy, co mu się stało? Wypadek? – zapytał na widok zakrwawionego łoża.

- Zamach. Ktoś władował w niego magazynek. Kazali nam go ratować, ale to na nic.

 

Do obywateli dochodziły słuchy, że rehabilitacja Karlickiego nie przynosi efektów. Sam Konrad zmarł tydzień po zamachu, na wskutek zakłócenia, następnie przerwania akcji serca. Śledztwo w sprawie jego śmierci umorzono po trzech dniach, argumentując fakt brakiem świadków. Jedynym, któremu przyszło zobaczyć mordercę, był Karlicki – ofiara. Tajemnicę zabrał z sobą do grobu.

Ewie wydano papiery i zezwolono na powrót do domu. W okolicznej wypożyczalni najęła praktyczny miejski samochód, aby poradzić sobie z narastającą obowiązkami. Karlecki nie utrzymywał ze zmarłym krewnym bliższych kontaktów, jednakże nacisk ze strony jego rodziny okazał się skuteczniejszy, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Prowadził więc śledztwo, zamierzenia wypełniał co do joty, a podejrzanych nie spuszczał z oka.

Wieczorem zadzwonił do niej Granicki, zaproponował wspólną kolację. Odmówiła, choć do spotkania i tak doszło. Męczyły ją ciągłe dyskusje. 

- Słuchaj, nie spotkam się z tobą, brakuje mi czasu. Wierzę, że mnie rozumiesz, tak bywa. Dlaczego? Pracuję, po pracy jestem kurą domową, sporo tego, nieprawdaż? To konieczne? Obowiązek? No… niech będzie. O której? Za piętnaście minut? Czy zdążę? Tak, do zobaczenia.

Granicki ustalił spotkanie za miastem, na terenie zabytkowej leśniczówki. Zaparkowali samochody przed posępnym budynkiem, Granicki przesiadł się do wozu Ewy.

- Dlaczego akurat tutaj? – zapytała, wodząc dookoła oczyma. – Nie mogliśmy w komisariacie?

- W komisariacie kręci się cała masa glin, a w tego typu sytuacjach lepiej ich omijać. Mam coś dla ciebie – rozpiął marynarkę, spod której wyciągnął świeżo wyrobiony dowód osobisty. – Proszę, zobacz.

Zajrzała do wnętrza dokumentu.

- Ewelina Karska, rok urodzenia: dwa tysiące pięć, stan cywilny: panna, znaki szczególne: brak, zdjęcie… - zaniemówiła. – Skąd je masz?

- Pracuję w Centralnej, jako gliniarz znam magiczne słowa do archiwów i teczek.

- Ale… Nic nie rozumiem…

- Słuchaj uważnie – poprawił się w fotelu, by móc patrzeć Ewie prosto w oczy. – Moi nie dadzą ci spokoju, ale dzięki tym papierom znikniesz na jakiś czas, przeczekasz tygiel i wrócisz.

- Na jak długo zniknę?

- Uff… Nie wiem: dwa, trzy miesiące, maksymalnie półtora roku. Półtora roku za święty spokój, zła cena?

- Trochę zawyżona, nie zasłużyłam na taki los.

Wyciągnęła do Granickiego dłoń z dokumentem.

- Nikt nie zasłużył – otworzył drzwi. – Ale taki nasz los: rodzić się, cierpieć, umierać… Chciałbym utrzymywać z tobą kontakt, pozwolisz mi na to?

- Jasne – ponownie wyciągnęła doń rękę, lecz i tym razem bez odzewu. – Weź, nie skorzystam.

- Skorzystaj, błagam cię.

- Już powiedziałam: nie – wyrzuciła przedmiot z samochodu. – Dzięki za pomoc, doceniam ją.

Uruchomiła silnik i gwałtownie wcisnęła gaz. Chmura kurzu przysłoniła sylwetkę Granickiego. Stał, nie poruszał się, był niczym chłodny posąg.

 

Nie dawał za wygraną, wykorzystał moment słabości Ewy, kiedy była już na tyle szalona, by zaprzedać własną duszę diabłu. Godziny rozmów, przesłuchania… W jej snach pojawiały się blaski policyjnych fleszy.

Obudziła się z krzykiem. Pomyślała, że powinna wyrzucić z siebie krzywdzące myśli. Usiadła na łóżku, lodowatą z przerażenia ręką rozerwała paczkę papierosów, zapaliła pierwszego. Nie widziała i nie słyszała nic, towarzyszył jej tylko zapach smętnego dymu.

Cóż to za dźwięk? O tej porze? – próbowała odczytać godzinę ze ściennego zegara. Silnik? Tak, na pewno silnik, ale dlaczego… o trzeciej w nocy? Nie, między drugą a trzecią. Więc odważni znajdą się i teraz. Ciekawe, coraz głośniejszy. Ktoś planuje urządzić sobie niezapowiedzianą wizytę? Aj, pomyłka, cichnie, już prawie... jaki dźwięk?

Przetarła zmęczone oczy, zgasiła papierosa. Uznała, że mury źle na nią wpływają, ubrała się bez pośpiechu i zajęła fotel kierowcy w najętym samochodzie.

Wieś nocą nie wyglądała jak typowa, poniemiecka okolica, choć, na szczęście, nie zdążyły do niej jeszcze dotrzeć wścibskie oczyska „ludzi biznesu”. Niewielki sedan Ewy wlókł się wzdłuż zagospodarowanych pól, pozostawiając za sobą kłęby kurzu. Kobieta objęła wzrokiem krajobraz z prawej, w tym oddalony o kilkaset metrów nieduży lasek. Nie było to miejsce pozbawione barw, bowiem przed laty ulokowano w nim cmentarz, który jakimś cudem częściowo przetrwał próbę czasu. O dziwo Ewa w tamtej chwili w ogóle nie obawiała się tamtego posępnego punktu. Samochód zjechał z drogi i dotarł do samego Kiefer Wald.  

Zgasły światła, jeszcze przed paroma sekundami rozświetlające fragmenty murów. Szczęknięcie zamykanych drzwi zbudziło stado kruków, które wystrzeliło ponad korony drzew, trzepocząc skrzydłami. . Księżyc rzucał na okolicę srebrny blask. Ewa odnalazła w mroku ogromny kamień i podparła się na nim.

Co ja tu robię? Po co tu jestem? – nękały ją miliony myśli. – A jeżeli to prawda? Może on faktycznie nie żyje? Nie powinnam wmawiać sobie wydumanych bzdur, jaki w tym sens? Matko Boska, ze mną musi być naprawdę kiepsko, skoro słyszę… naprawdę słyszę… silnik.

Odwróciła się. Na cmentarzysko padały łuny światła.

- Albo będę miała widzenie, albo przebudzenie.

Łuny trochę się przesunęły, już wiedziała, że zauważyła nadjeżdżający samochód. Wstała, czym prędzej uklęknęła za wysoką płytą nagrobną. Zastanawiała się, czy oby nie przydałaby się jej modlitwa.

- Chroń mnie, chroń mnie, chroń mnie – powtarzała. – Niech oni znikną, błagam.

Ścisnęła pięści. Jej twarz oblewał zimny pot. Gdyby nie on, bez zastanowienia wyskoczyłaby z lasu i rozgorączkowana pognała w stronę najbliższego domu.

Pojazd zniknął, lecz czy na długo? Warto zaczekać… Nie wraca, odjechał na dobre, o ile nie był jedynie zmorą pobudzonej wyobraźni.

Na Boga! – chciała wrzasnąc. Oślepiona silnym światłem przysłoniła widok rękami.  Oparła dłonie na płycie, wstała. Szkoda, że tak wyszło. Szkoda, że zginie w jakiejś zafajdanej, pijackiej bazie.

- Ewa, przepraszam – głos Granickiego ją przeraził . – Nie chciałem, przepraszam…

Była zanadto wystraszona, by wykrzyczeć mu w twarz wszystko co myśli. Upewniła się, że są sami, mężczyzna cały czas do niej mówił. Jego głos wydawał się cieplejszy, pierwszy raz pomyślała o Granickim jak o facecie, przy którym nie musi się czegokolwiek obawiać.

- Skąd się tu wziąłeś?

- Przyjechałem za tobą – odparł bez wahania. – Wybacz, że cię śledziłem, ale… nie potrafię inaczej, chociaż postaraj się mnie zrozumieć.

- Jestem słabą aktorką i nie chciałabym czegokolwiek udawać, i ty mnie zrozum. Widzisz, jak życie jest pogmatwane? Po dziś dzień go nie rozumiem.

- Ja również… Wiesz, gdyby nie parę ważnych dla mnie osób, już dawno byłbym trupem – zmieszał się. – Ciekawe, ilu tych… pod nami… miewało podobne problemy. I ilu te problemy zabiły. My jeszcze żyjemy, nie poddamy się… Prawda?

- Musimy w to wierzyć. Słuchaj, to ty minąłeś przed chwilą ten las?

Zdziwił się.

- Nie, ale też widziałem drugi samochód, a właściwie trzeci, licząc twój – spostrzegł niepewność Ewy. – Nie martw się, pewnie myśliwi wracają z łowów, nie brakuje tu takich.

- Pewnie tak – pocieszyła samą siebie. – Może… może powiesz mi w końcu, na czym tobie tak naprawdę zależy? Najwyraźniej moja intuicja zawodzi.

- Na tobie – zrobił krok w jej stronę. – Serce mi się pęka, jak widzę cię załamaną. Przykro mi z powodu męża, pamiętaj, że życia nikt mu nie wróci.

- I nie musi – wtrąciła. – On żyje, pomyłki się zdarzają.

- Testy wszystko potwierdzą, zobaczysz – zrobił kolejny krok. – Spójrzmy prawdzie prosto w oczy, to niezbędne, pozwólmy emocjom ostygnąć.

- Wy nie pozwalacie mi odpocząć, co chwila wysyłacie do mnie swoich sługusów, mam dosyć tej sprawy. Pamiętam, że kiedy byłam mała powiedziałam starszemu bratu, że świat jest piękny, a ludzie mili. On się uśmiechnął i powiedział, że świat faktycznie jest cudowny, ale ludzie potrafią zniszczyć samych siebie.

- Autodestrukcja… właśnie ty niszczysz samą siebie, z czego nawet nie zdajesz sobie sprawy. Pomogę ci, nikt nie będzie cię nękał, zobaczysz.

- Zobaczę? Chciałabym to zobaczyć, przemień zapewnienia w czyny. Powtarzacie „zobaczysz, zobaczysz, będzie super”, obiecujecie złote góry, a ostatecznie mamy góry, ale długów. Potrafisz mi pomóc? Potrafisz dokonać dla mnie czegoś dobrego, j e d y n i e dla mnie? Jeśli tak… - przerwała.

- Wtedy pogadamy? Ewa, świat należy do żywych.

- Światy należy do tych, którzy chcą żyć.

Blask oświetlił twarz Granickiego.

- Chryste, co ty brałeś? Co się z tobą dzieje? Powiedz, nie ukrywaj tego. Ty też musisz się czegoś bać.

Wyglądał jak zbity pies, łamiący serce właściciela podkulonym ogonem i błyszczącymi ślepiami.

- Zostań – odsuwała się. – Ewa, wszystko będzie okej, gwarantuję ci.

Odskoczyła w bok, chwyciłby ją, gdyby nie solidny konar. Zanurzył się w stercie wielobarwnych liści. Ponownie usłyszeli odgłos silnika.

- Jesteś tam? To ja, Karlecki. Jest tu ktoś?

Wąskie światło latarki natrafiło na sine oblicze Granickiego.

- Co ty tu robisz, Granicki? Wstawaj, bo sam cię podniosę. Szybko!

Wstał, przyszło mu to z nieobliczonym trudem.

- Przyznaj, że są tacy ludzie, którzy urodzili się tylko po to, żeby wszystko zniszczyć – wyłączył latarkę. – Racja?

Silnik znów zaryczał, a reflektory zajarzyły białym światłem.

- Przepraszam, ale za bardzo mieszasz – Karlecki przeładował strzelbę. Granicki ostatkami sił przeskoczył spękany krzyż, lecz i tam dosięgła go kula fałszywej sprawiedliwości. Wychudzone ciało opadło na ziemię i zsunęło się w dół podziemnej krypty.

- Wracamy? – zapytał szofer.

- Momencik – odpowiedział Karlecki. Nogą zrzucił martwego Granickiego w dół rozkopanych katakumb, które następnie zakrył leżącą obok nagrobną płytą. Cofnął się parę kroków. – Cholera – syknął, kiedy natknął się na samochód Ewy. – Czyj on jest?

Szofer przywołał go do siebie ruchem ręki.

- Niech się pan tym nie przejmuje, proszę wsiąść. Nikogo tu nie ma, oczywiście poza nami.

 

Była roztrzęsiona, trzymając szklankę czuła drżenie dłoni. Wspomnienie wczorajszej nocy na cmentarzu napawało ją obrzydzeniem – jak mogli pozbawić życia własnego człowieka? Po tych kilku godzinach zaczęła odczuwać brak natrętnego, pogubionego w świecie adoratora. Może powinna mu wtedy pomóc? A co się z nim dzieje, jeśli wciąż żyje? Jak długo przeciętny człowiek wytrzyma w pachnącej stęchlizną norze?

Wychyliła ostatni kubek czystego spirytusu. Przestała racjonalnie myśleć, błądziła po kuchni, wypowiadając niezrozumiałe dla laika słowa, nie potrafiąc połączyć ich w spójną całość. Wreszcie zamilkła.

- Wycie syren – powiedziała powoli. – Znaleźli go.

O własnych siłach wydostała się z budynku. Koło jej domu przejechało parę radiowozów. Jechały szybko, jakby kierowcy nie zwracali uwagi na fakt, iż wąska wiejska uliczka nie jest miejscem na popisy.

To chyba nie popisy – przymknęła oczy. – Wróć do siebie, Ewka, wróć do siebie.

Wróciła. Odzyskała trzeźwość umysłu, której, praktycznie rzecz biorąc, jak dotąd nie zaznała.

- Dzień dobry! – powitała ją sąsiadka. – Słyszała pani?

Pewnie chodzi o morderstwo, tak, na pewno o nie idzie. Cholera, a miałam powrócić do normalności, niech to szlag!

- Nie – skłamała. – A o czym?

- Zdarzył się wypadek; ktoś zastrzelił myśliwego. Gdzie? O, tam, przy tym lasku.

Mówiła o tym samym lesie, przypuszczenia Ewy okazały się słuszne.

- Jak to? Ktoś zastrzelił myśliwego? Przecież tu mieszka pełno łowczych, a taki wypadek jeszcze nigdy się nie zdarzył.

 Staruszka wzruszyła ramionami.

- Jestem już stara, sama pani widzi – pochyliła głowę, by ukazać krótkie popielate włosy, następnie się wyprostowała. – Ale taki wypadek… Brak mi słów… - poszła w stronę drzwi.

Niewtajemniczonym potrzebne było żmudne śledztwo, tymczasem Ewie wystarczyła pamięć.

- To nie był wypadek, Karlecki wiedział, co robi – wbiegła do domu. – Telefon, telefon – w popłochu biegała po pokoju. – Nareszcie! – wycisnęła numer oficera Lejkana.

- Witam, panie Lejkan, z tej strony Ewa Sajerska, kojarzy mnie pan?

- Tak, pamiętam panią… Żona Jerzego, prawda?

- Zgadza się – zapytał, co jest powodem jej telefonu, więc odrzekła – panie Lejkan, tej nocy byłam…

- Ha, w to już nie wnikam – zaśmiał się.

- Tej… moglibyśmy się spotkać?

Podejrzewała, że nie zechce poświęcić jej ani chwili. Myliła się.

- Proszę tylko powiedzieć: gdzie i kiedy?

- Może… Kontrolujecie cały teren, bez wyjątku?

- Mamy problem z jedną satelitą, przez co nie widzimy tej waszej leśniczówki, wie pani o której mówię? Wspaniale.

Byli umówieni – punkt dwudziesta druga w rejonie zabytkowego ośrodka leśnego.

 

Popatrzyła w środkowe lusterko – zbliżał się van Lejkana. Chwyciła za klamkę, co mężczyzna zauważył i dał znak, by pozostała w wozie.

Usiadł na fotelu pasażera, miał na sobie jasnobrązowy garnitur. Uścisnął Ewie dłoń, nie zdarzało się mu zapominać o manierach.

- Pewno duma pani teraz nad jednym, a mianowicie czy jestem czysty. Więc odpowiem: tak, podsłuchy zostawiłem w biurze, zajmują się nimi ciecie z wydziału śledczego, ja jestem od czyszczenia probówek – na jego zmęczonej życiem twarzy narodził się szczery uśmiech. – Proszę powiedzieć, jaką ma pani do mnie sprawę. Idzie o męża?

Skinęła głową.

- Mnie może pani zaufać, pozostałem człowiekiem.

- Uwierzę na słowo. Ubiegłej nocy byłam świadkiem morderstwa.

- Myśliwego?!

- Nie, pana Granickiego.

- Gra… nie rozumiem… co z nim? Nie żyje?

Długa droga przed nią – Lejkan nic nie wie o śmierci Granickiego i jego problemach, bo skąd miałby wiedzieć?

- Chryste – skwitował poznaną historię. – Wiedziałem, że Karlecki to suka, ale czegoś takiego bym się po nim nie spodziewał. Psiamać, jakie to ciężkie czasy! – pokręcił głową. – Dziękuję, dziękuję pani za pomoc, ale przede wszystkim za zaufanie.

- To ja przyszłam prosić pana o pomoc – powiedziała półszeptem.

-  Proszę się nie obawiać, tutaj możemy czuć się swobodnie. Proszę dać mi chwilę – zastanowił się. – Mam, już wiem jak pani pomóc. Postaram się przejrzeć akta sprawy dotyczącej pani męża.

- Gdzie się spotkamy?

- W tym samym miejscu – wyszedł z samochodu. – Ano, zapomniałbym: auta. Pojedziemy jednym, okej? Wolałbym nie dać nikomu okazji do rozmyślań, rozumie pani… I tak mam na pieńku z Karleckim, a Granickiego… - machnął ręką. – Życie jest naprawdę przykre. No dobrze, szerokiej drogi!

 

Spotkali się niecałą godzinę później. Akta sprawy nr cztery tysiące pięćset trzynaście prezentowały się następująco:

Oficer śledczy Adam Karlecki stwierdza, iż w domu państwa Sajerskich nie odnaleziono przedmiotów budzących niepokój czy podejrzenia. Ponadto w czasie rozmów z przełożonym – porucznikiem Karasiewiczem – sprawę nazwał zamkniętą.

Badania DNA wykazały, że kod genetyczny odnalezionych zwłok, a kod genetyczny pobrany z tkanki skórnej odnalezionej w domu pp. Sajerskich, nie jest identyczny. Tym samym konieczne jest dalsze prowadzenie śledztwa.

PROTOKÓŁ WSTĘPNY, DOCHODZENIE NR CZTERY TYSIĄCE PIĘĆSET TRZYNAŚCIE.

Podpisano – Tomasz Barlecki

- Barlecki…? Nigdy o nim nie słyszałam.

- Młody chłopak, najwyżej trzydzieści lat.

- I już wydaje polecenia?

- Nie interesują mnie ich układy, on jest dyrektorem cyrku, to niech martwi się cyrkiem, ja będę przyglądał się temu z bezpiecznej odległości – zamilkł. – Ewa, podniosłaś mnie na duchu.

- Ja? Czym? Swoimi problemami?

- Zaufałaś mi. Na świecie żyje jakieś siedem miliardów ludzi, a to uczucie poznała zaledwie garstka… zmieściliby się w budce telefonicznej.

 

Żyje… przynajmniej wszystko na to wskazuje… Skoro żyje – powróci. Dlaczego zbiegł? Gdyby pozostał, nie musiałby uciekać. Coś podejrzewał, znalazł się w niebezpieczeństwie i należy mu pomóc.

Dochodziła szósta, słońce wychodziło zza horyzontu.

Kolejny piękny dzień – chciała powiedzieć, nim paskudny świat przypomniał o swoim istnieniu.

- Pani Ewo – dochodził do niej czyjś głos, wyszła z łóżka. – Pani Ewo, to ja, Adam.

Przeszła przez przedpokój i otworzyła drzwi.

- Co pan tutaj robi?

Karlecki był zdenerwowany, bez przywitania przekroczył próg i rozgościł się w salonie.

- Na Boga, pani Ewo… narobiłaby pani sobie niezłych kłopotów, po co to pani?

- O czym pan mówi?

Odsłonił klapę marynarki.

- Jestem z Centralnej Służby Państwa i prowadzę śledztwo, rozumie pani? To JA prowadzę śledztwo, nie jakiś Lejkan.

- Skąd… a konkretnie?

- Wiemy, że spotkaliście się parę razy, niepotrzebnie.

- Niepotrzebnie? Zdaje się, że prawo czyni mnie wolną, racja?

- Wolność, wolność, wy wszyscy tylko o jednym… Zapomnijcie o wolności! Lejkan nie żyje, miał wypadek.

- Wypadek?! – ścisnęło się jej serce.

- Samolot, którym leciał runął na ziemię.

- Gdzie?!

- Dokładnie nie wiem… - szukał słów, najwyraźniej odgrywał jakąś scenkę. – Nikt poza mną nie słyszał o pani znajomości z Lejkanem. Panie, świeć nad jego duszą. Sprawię, że tak pozostanie, ale musi pani współpracować.

- A co mi pozostało? Jestem zdeterminowana, na czym ta współpraca miałaby polegać? Sama nie wiem… to był dobry człowiek, umarł… nie wierzę.

- Dobrych frajerów nie brakuje, pani Sajerska. Proszę podpisać zeznania.

Usiadła na krześle, przysunęła do siebie złączony arkusz.

- To nie są moje zeznania, to nie są moje słowa.

- Nieważne, pani Ewo, dzięki nim będzie możliwe dalsze działanie.

- Nie… nie złożę podpisu, proszę na to nie liczyć.

- Pani Ewo! Proszę się opamiętać.

- Proszę zabrać stąd te fałszywe papiery i wynosić się z mojego domu! – wskazała drzwi. – Mam broń i odstrzelę ci łeb, kłamliwy gnoju! Najpierw Granicki, teraz Lejkan… Skurwysyny! Mordercy! – wrzeszczała, nie zwracała uwagi na broń w kaburze Karleckiego oraz na jego rangę.

- Jak pani woli, idiotko! Zatracisz samą siebie, ale to twój wybór!

- Mój! Masz rację: mój! – trzasnęła drzwiami.

 

Sportowa awionetka przeleciała nad parcelą Sajerskich.

- I jak? – zapytał Lejkan, kiedy Ewa odebrała połączenie. – Wiesz, gdzie jestem? Na twoim domem.

- Słuchaj, był u mnie Karlecki i…

- Nie przejmuj się nim – przerwał. – Piękne są te wasze tereny, przeniosę się tu na starość.

- Pozwól mi dokończyć, to ważne: powiedział, że nie żyjesz.

- Już ci powiedziałem, żebyś się nim nie przejmowała. Jest kretynem, a kretyni tak mają. Będzie próbował cię kupić, nie powie na ciebie złego słowa, bo zależy mu na twoim uznaniu, potem wszystko się zmieni. Dowiedziałem się, że jego przełożeni nie są z niego zadowoleni, więc facet robi co może, tonący brzytwy się chwyta. Nie mówmy o nim.

- Nie przejmuję się nim, po prostu martwię się o ciebie. Jestem pewna, że on chce cię zabić.

- Bzdura, jestem majorem, publicystą wojskowym, boją się podnieść na mnie rękę.

- A Granicki?

- O Granickim nikt nie słyszał. Poczekaj, muszę kończyć, piloci mnie wzywają. Do zobaczenia!

- Posłuchaj! – połączenie zostało zerwane. Do oczu Ewy napłynęły łzy.

 

Lejkan zapukał w drzwi kabiny. Któryś z pilotów poprosił stewardesę o ich otwarcie.

- W czym problem? – zapytał major.

- Proszę podejść – a kiedy wykonał rozkaz, dowódca wytłumaczył mu, na czym polega kłopot. – Maszyny dostają szału, żaden wskaźnik nie działa poprawnie.

- Nie jestem pilotem. Co proponujecie?

- Nie ma na co czekać, musimy lądować.

- Tutaj? W tym polu?

- Jedyna dobra opcja, o ile chcemy przeżyć. Co pan na to?

- Pan jest kapitanem, nie ja. Proszę lądować.

Piloci zabrali się do pracy. Używali dziesiątek przełączników, by móc zakomunikować – podwozie wysunięte.

- Podchodzimy do lądowania – oznajmił dowódca.

Maszyna pędziła ku ziemi. W pewnym momencie drugi pilot niespodziewanie krzyknął.

- Co się dzieje? – spytał drugi.

- Patrzcie na wysokościomierz: wyzerowany.

Podenerwowany Lejkan zadał podstawowe pytanie – co dalej?

- Ocenimy wysokość na oko, to niebezpieczne, ale możliwe i zalecane w trudnych sytuacjach – wyprostował się, chrząknął. – Niżej, niżej, mamy czas… A… Andrzej, uważaj, do góry! Co jest?! Silniki się krztuszą, podnieśmy go!

Huk rozerwał powietrze.

- Straciliśmy podwozie! Andrzej, wyżej, wyżej, niech ten skurwiel się ustabilizuje!

Przechodnie przyglądali się zdarzeniu ze zdziwieniem, awionetka zatrzymała się w pozycji pionowej, by zacząć prędko opadać.

- Uruchom silniki! Andrzej, uruchom je!

- Nie działają! Nie chcą zaskoczyć!

Stewardesa zniknęła w końcu samolotu, Lejkan trzymał się jednego z foteli, aby nie powtórzyć jej losu, lecz było już za późno – zebranych zjednoczyła wspólna śmierć.

 

Ciemny dym jeszcze długo unosił się nad wioską. Strażacy wydobywali spod wraku zmasakrowane ciała. Wieczorem podali do publicznej wiadomości fakt, iż nikt z trzyosobowej załogi nie uszedł z życiem.

Podbiegł do nich Karlecki. Odpoczął i poprawił kraciasty krawat, po czym zainteresował się bilansem.

- Jesteśmy pewni, że mówimy o czterech duszach – wyjaśnił barczysty ratownik.

- Pięciu?! Lejkan, dwaj piloci, pracownica… czwarta ofiara?

- Tak, kilka metrów dalej odnaleźliśmy czyjeś zwłoki. Jakimś cudem znalazły się… aż niemiło o tym mówić…

- Na terenie cmentarza?

- Aha, trafił pan.

Karlecki wdał się w dyskusję z szefem załogi ratowniczej, przyjacielem ze szkolnej ławy. Dopytywał się o ostatnią, niezidentyfikowaną ofiarę.

- Myślisz, że mogłeś znać tego człowieka? Jeśli tak: chodźmy.

I poszli. Gdyby nie świadomość, iż przed paroma dniami osobiście zastrzelił kolegę po fachu i pozostawił akurat w tym miejscu, miałby problem z rozpoznaniem pokiereszowanego Granickiego.

- Stuprocentowo? Adam, jesteś pewien?

- Tak, stuprocentowo, był moim podwładnym – przyjrzał się zwęglonym drzewom. – Czyli ogień dotarł aż tutaj.

- Samolot runął pięć, sześć metrów stąd, rozsypał się na setki kawałków, a drewno szybko zajmuje się ogniem, więc – rozłożył ręce.

- Dzięki, muszę lecieć. Życzę powodzenia!

Klepnął ratownika po ramieniu.

 

Ciemności okryły ziemię. Ewa przeglądała się w lustrze, gdy Karlecki z impetem zastukał w metalowe drzwi.

- Już idę! – krzyknęła z przedpokoju, skończyła rozczesywanie długich ciemnych włosów. – Momencik!

Odchyliła wieczko wizjera.

- Pan w jakiej sprawie?

- Mam nakaz, nie masz wyboru.

- Pieprzę wasze nakazy, zabierajcie się stąd – wybuchła śmiechem.

- Otwieraj! – kopnął w drzwi po raz pierwszy. – Otwieraj, do cholery, otwieraj te drzwi! – kopał nadal.

Nacisnęła klamkę.

- Proszę – powiedziała ironicznie i odwróciła się na pięcie. – Jaki macie problem tym razem?

Krok w krok za Karleckim podążał jego zastępca, dwudziestokilkuletni brunet. Stanął nieco dalej, by przysłuchiwać się rozmowie szefa z panią Sajerską.

- Trzymasz w domu broń? Super – wyjął z kabury pistolet. – Próbowałaś mnie zabić, musiałem się bronić, bo pewnie za jednym zamachem potraktowałabyś też mojego podopiecznego.

- Panie Ka…

- Nie przerywaj, synku! Dorośli rozmawiają.

- Łamie pan prawo.

- Zamknij się!

Zastępca Karleckiego dobył zza marynarki rewolwer, wycelował w Adama i nacisnął spust. Odgłos wystrzału wraz z kłębami dymu zrodziły istny chaos, nierozważna Ewa wpadła na stół, z którego szybko się podniosła, zrzucając przy okazji uzbierane w ciągu tygodnia szklanki.

- Nie! – zdążyła wykrzyknąć, zanim pocisk przeszył czaszkę zabójcy Karleckiego. Uklęknęła przy drugich zwłokach, rzucając co chwila okiem na spoczywające bezładnie cielsko nieuczciwego Adama. – Dzięki – rzekła do samobójcy. – Dzięki za życie.

 

Media huczały od plotek. Ewa uruchomiła telewizor, popularna stacja nadawała program na temat wydarzeń sprzed paru dni. Młodziutka prowadząca odczytywała wielozdaniowe oświadczenia, prezentowała użyczone fotografie, odbierała telefony z całego kraju.

Jak wyznaje następca Adama Karleckiego – trzydziestopięcioletni Mariusz Parałowski – korupcja, kłamstwo, oszustwa i złodziejstwo zaczynało się już na najniższych szczeblach, a kończyło na samym szefie Centralnej Służby Państwa. Jednocześnie przyznaje, że śmierć oficera Lejkana nie była skutkiem nieszczęśliwego wypadku. Parałowski zlecił powtórną sekcję zwłok Granickiego. Twierdzi, że byłby gotów postawić własne życie w zakładzie o to, czy Granicki był na pokładzie, czy też został zamordowany przez kompanów Karleckiego. Obiecuje, że wkrótce wydane zostanie oficjalne oświadczenie ministra obrony w sprawie afery CSP.

Według Parałowskiego Centralna Służba Państwa była związana z rządem zmową milczenia. Karlecki był dla najwyższych władz ostatnią deską ratunku, zaproponowano mu więc fałszowanie raportów i celowe fikcyjne uśmiercanie ludzi idących pod prąd; między innymi dziennikarzy, znających prawdę o walce z terrorystami. Jednakże nowy szef CSP uważa, że w większości wydane raporty są obecnie aktualne, bowiem bez pośpiechu usuwano niewygodnych.

Więc nie żyje – podsumowała. – Dziękuję, Jerzy, byłeś cudownym facetem – uniosła głowę. – Dziękuję!

Po omacku zmieniła kanał.

Lecz my, pozostali, nie dostrzegaliśmy różnic, dla nas nic się nie zmieniło, pozostaliśmy tymi samymi średniakami, tymi samymi gośćmi z przeciętnej wioski.

Agata Blicharska, „Przegląd”. Zaraz połączymy się z naszym wysłannikiem w krajach narażonych na ataki terrorystyczne – Jerzym Sajerskim. Jurku, słyszysz mnie?

Słyszę, słyszę, czas na życie.

- Przetrwałeś... – nie dokończyła. 

Strzał. I kolejna kula stała się pociskiem, i zwolniło się miejsce w tej cholernej budce tych, którzy zaufali. Wiecie – powiększa się wyłącznie cmentarz, ale tego i tak nikt nie dostrzega. Bo jaki w tym sens?...

KWIECIEŃ

 

Skomentuj utwór (1)

Miłosz Bagiński
Miłosz Bagiński ·
14 lat temu
Przyjaciele, proszę o opinie.