Takie jest życie

Maksim Wolff
29.15.2015 15:15·~ 29 min. czytania

 

Niebieskie, błękitne niebo z nielicznymi, rzadkimi chmurkami. To pierwsze co zobaczyłem po otwarciu oczu. Leżę na czarnym asfalcie i próbuję zrozumieć, dlaczego oglądam niebo?

Pulsujący ból prawej dłoni dociera do mojej głowy. Bolą mnie też plecy.

- Dlaczego bolą mnie ręka i plecy?- Zanim pytanie pojawia się w mojej głowie, dociera też lżejszy ból stopy. Piecze jak poparzona, zwiększając moją dezorientacje.

- Co się stało? Dlaczego leżę na asfalcie i bolą mnie ręka, noga, plecy?- Pytanie wyskakuję w mojej głowię, próbując znaleźć odpowiedz. I znajduję ją.

Jak zza mgły wyłania się obraz. Ja, próbujący złapać samochód toczący się po lekko pochyłej platformie mojego auto-transportera. Jak próbuję wpierw zaprzeć się nogami i podeprzeć swoim ciałem toczący się półtorej tonowy kolos na czterech kołach. Jak przegrywam z nim i podkładam lewą nogę pod koło, aby zaklinować jego ruch w tył. Szybko przekonuję się, że to jest zły pomysł. Koło przekracza zaporę z mojej stopy bez trudności i zostawia tępy ból. Nie poddaję się jeszcze i wpadam na pomysł, aby zatrzymać rękami obracające się koło. Zapominam o nodze i szybko zeskakuję z platformy. Ręce chwytają koło z dwóch stron. Z całych sił, próbuję obrócić koło w przeciwnym kierunku, niż jest jego aktualny obrót i przegrywam. Patrze, jak koło pokonuję moją siłę i przekręca moje ramiona. Nie poddaję się do końca. Ostry ból palców oznajmia mi, że to koniec. Widzę, jak ręka wciągana jest pod bieżnik opony. Gdy dochodzi do ostatniego palca, film urywa się w piekielnym bólu. Potem jest ciemność.

Wstaję, podpierając się zdrową częścią ciała i spoglądam w stronę sprawcy. Stoi oparty o siatkę płotu i chyba jest cały. Kuśtykam do niego i oglądam jego tył oparty o zapadniętą lekko siatkę. Jest cały i nie widać na nim żadnych wgnieceń i zadrapań.

- Znowu zapomniałem zaciągnąć ręczny hamulec!- Dociera to teraz do mnie i krzyczę na siebie.

Noga pulsuję w twardym bucie ze skóry. Dłoń już spuchła i nie mogę jej uwolnić z ciasnej rękawiczki. Co teraz?

Muszę załadować samochody do końca, a noga ledwo co podpiera moje ciało. Ręka nie daję się zgiąć bez bólu. Więc co mam robić? Rozglądam się dookoła. Jest tylko plac z samochodami różnych marek. Całe i porozbijane. Czekają na swoją kolejkę do załadunku przez kolejnych kierowców auto-transporterów. Ogrodzony plac ma otwartą bramę wjazdową. Żadnych budek, pomieszczeń i biur, w których mógłbym prosić o pomoc. Moja samotność na placu tłumaczy brak zainteresowania mną, nieprzytomnym na asfalcie. Biuro z turkiem właścicielem jest na sąsiedniej ulicy i tam otrzymałem klucze do dziewięciu samochodów, jakie mam załadować do polski. Myślę, że muszę odpocząć i poczekać na ustąpienie bólu w dłoni. Potem pomyślę, co dalej?

Jakoś wdrapuję się do kabiny ciężarówki i kładę się na łóżku za fotelem kierowcy. Kładę głowę na poduszce. Dochodzi lekki ból z tyłu głowy. Chwytam tam zdrową dłonią i stwierdzam ogromnego guza. Krwi niema, więc nie jest źle. Przeżyje.

Leżę na łóżku i zastanawiam się, dlaczego mam tyle przygód, które kończą się bólem jakiejś części mojego ciała? Dlaczego popełniam tyle omyłek, wpadając w różne tarapaty? Dlaczego ja? Przecież nie jestem głupi.

Mama zawsze powtarzała mi.

- Synku, jesteś mądrym i grzecznym chłopcem, więc wyciągnij rękę ze spodni, bo ludzie się patrzą.- Jak swędzi, to się trzeba podrapać. To każdy wie, nawet głupcy. A ja jestem mądrym chłopcem więc w czym problem? Zrozumiałem to dość szybko i teraz zdziwionym nieznajomym objaśniam, dlaczego mam rękę w spodniach. -Swędzi.- Po czym zaspokojeni, odwracają się i idą w swoją drogę.

- Synku, jesteś mądrym chłopcem, więc przeproś panią.-

- Ale ona jest gruba, przecież widzę!- Krzyczę na cały autobus, a ludzie potwierdzają to śmiechem.

- Tak, masz racje synku- Dodaje matka po cichu.- Ale jej jest przykro, jak tak inni mówią.-

- Więc niech schudnie.-

- To nie jest takie proste i pewnie nie umie schudnąć.- Tłumaczy mi mama, a ja zaczynam rozumieć. Grubaska nie jest zbyt mądra i nie wie, że można schudnąć. Odwracam się więc do Grubaski i mówię.

- Proszę mniej jeść, to na pewno pomoże Pani.- I uśmiecham się do niej, dumny z mojej mądrości.

Mama zawsze powtarzała mi, że jestem mądry i ładny. Koledzy mi nie wierzyli, mówiąc, że każda matka tak mówi swojemu dziecku, ale ja wiedziałem, że mi zazdrościli.

Gdy w przedszkolu namówiłem koleżankę, aby pokazała mi swojego siusiaka, którego zresztą nie miała, zrobiła się wielka awantura. Marcelinka, bo tak miała na imię, wybiegła z ubikacji, gdy pokazałem jej swojego siusiaka, stwierdzając.

- Jesteś chora na brak pindolka.-

Nasi rodzice musieli spotkać się u dyrektorki. Długo krzyczeli na siebie, po czym musiałem przeprosić Marcelinkę, obiecując, że nigdy już tego nie zrobię. A ja byłem tylko ciekawy. W domu mama wytłumaczyła mi, że dziewczynki są inne. Nie do końca rozumiałem wówczas, co mama próbuje mi wyjaśnić, ale wiedziałem, że odkryłem coś, co było wiedzą i mądrością.

Stałem się popularny wśród kolegów, którzy chcieli wiedzieć to, co ja odkryłem. To przekonało mnie do dalszych poszukiwań wiedzy.

Wymyślałem różne eksperymenty mające poszerzyć moją wiedzę.

Najczęściej eksperymentowałem z otworami i moim ciałem, sprawdzając czy się zmieszczą.

Włożyłem więc palec w jeden z otworów blaszanego grzejnika. Długo męczyłem się, aby uwolnić palec z otworu. Pomógł mi ksiądz, zainteresowany, dlaczego nadal stoję w kościele, mimo że msza skończyła się pół godziny temu.

- Co się stało Maćku?- Zapytał z zatroskaniem, a ja starałem się ukryć uwięziony palec za sobą.

- Nic proszę Księdza. Przyglądam się tylko Panu Bogu.-

- I co tam widzisz? Maćku?-

- Że nie może wyjść z kościoła, tak, jak ja.-

Ksiądz spojrzał na mnie ze zdziwieniem i zauważył moją dłoń schowaną za plecami.

- A co tam masz? Co trzymasz w ręce Maćku?- Jego słowa zabrzmiały jak oskarżenie i poczułem się winny.

- Nic, proszę Księdza. Tylko grzejnik.-

- Grzejnik?- Spytał zdziwiony, a ja odsunąłem się, aby mógł zobaczyć, że tylko palec włożyłem.

- Nie chcę go ukraść, proszę Księdza. Chciałem tylko zobaczyć, czy palec się tu zmieści.-

Ksiądz roześmiał się.

- Wiem Maćku.- Spojrzał na moją dłoń z uwięzionym palcem w otworku grzejnika i powiedział.

- Napluj na palec i wsadź go jeszcze głębiej.-

- Co? Mam napluć na siebie, a potem wsadzić go głębiej?-

- Tak Maćku. Zobaczysz, że to pomoże.-

I pomogło. Korzystałem z tej wiedzy często i nie obawiałem się już uwięzienia w otworach, w które wkładałem palce, ręce, nogi.

Kiedyś w przedszkolu włożyłem głowę w metalowe szczebelki taboretu. Pół dnia panie głowiły się jak mnie uwolnić.

- Maćku!- Krzyczały, pytając się mnie.- Pokaż nam, jak włożyłeś głowę w taboret!? Jak to zrobiłeś!?-

Byłem dumny ze swojej pomysłowości. Miałem tylko sześć lat i wiedziałem jak wsadzić głowę w taboret, a panie z przedszkola nie umiały mnie z niego uwolnić. Wiedziałem od początku jak się uwolnić, ale radość z mojej mądrości była tak duża, że nie miałem ochoty podpowiadać im jak mnie uwolnić. Byłem ciekawy, ile czasu potrzebuję dorosły, aby znaleźć sposób mojego uwolnienia?

Panie wykręcały mnie i taboret, w różne strony i nic. Poprosiły nawet pana, który siedzi cały czas w piwnicy, do pomocy.

- Trzeba odpiłować szczebelek.- Stwierdził i poszedł z powrotem do w piwnicy.

Wrócił po chwili z piłką metalową, a ja wpadłem w panikę, widząc, jak zbliża się z nią do mnie. Naplułem szybko na dłonie, posmarowałem sobie szyję i wysunąłem głowę z taboretu. Widziałem, jak w osłupieniu patrzą na mnie. Widziałem ich bezradność i ich zdziwienie.

Wkładałem wszystko i wszędzie, zbierając wiedzę i doświadczenie.

Dowiedziałem się, że pora zimowa zmienia zasady i nie można ślinić językiem palca wetkniętego w otwór po śrubie.

Długo wówczas stałem przy trzepaku z palcem w dziurce i językiem przyklejonym do metalu obok otworu. Uwolniłem mnie wtedy mama. Przyniosła w czajniku ciepła wodę i odkleiłem się od trzepaka. To doświadczenie nauczyło mnie, że zimno zmienia metal w klej. A ciepło rozkleja.

Bywało i tak, że dziurki były za małe, abym mógł wsadzić tam palec. Wówczas wkładałem tam inne przedmioty. Tak odkryłem na przykład prąd, wkładając drucik w dziurkę kontaktu. Był błysk i ciemność zaraz potem. Ocknąłem się we własnym łóżku. Od tamtej pory miałem zakaz wkładania czegokolwiek do kontaktu. Otwór po wykręconej żarówce też był ciekawy. Jak poprzednio, obudziłem się we własnym łóżku.

Kontakt z prądem kończył się zawsze w moim łóżku. Byłem ciekawy czy będąc z dala od domu, też obudzę się w moim łóżku. Bałem się zakazu matki, więc nie dotykałem się do prądu. Remont w przedszkolu umożliwił mi eksperyment. Niby przez przypadek wsadziłem rękę w otwór po przełączniku światła. Obudziłem się w łóżku przedszkolnym. Więc prąd przenosił tylko do najbliższego łóżka. Zmartwiłem się bardzo. Sądziłem, że odkryłem, jak można szybko dostać się do domu z przedszkola.

Moje eksperymenty z prądem trwały długimi latami, mimo zakazów matki. Chciałem poznać jego moc nawet kosztem paska na dupie i zakazów wychodzenia z domu. Odkryłem przez przypadek, że kable pod prądem mają większą moc przenoszenia, gdy dotknie się ich językiem. Obudziłem się w łóżku, ale na drugim końcu miasta, w szpitalu. To była dopiero moc!

W szpitalu wyjaśnili mi, że to jest niebezpieczne i muszę przestać bawić się prądem, bo trafie na cmentarz. Wiedziałem, że z cmentarza nikt nie wraca. Zdałem sobie wówczas sprawę, że przy kolejnym eksperymencie z prądem, może mnie przenieś właśnie tam. Wystraszyłem się wtedy i zaprzestałem kolejnych prób z prądem na kilka lat.

Po długich i często bolesnych eksperymentach z otworami, jakie znajdowałem wokół siebie, wpadłem na pomysł, aby sprawdzić swoje otwory. Miałem już doświadczenie z połkniętym przez przypadek małym kawałkiem kredki świecowej. Nie odzyskałem jej. Na początek połknąłem dziesięć groszy. Po dwóch dniach moneta wypadła dołem. Z niemałym trudem wsadziłem sobie tą monetę od dołu z nadzieją, że wyskoczy górą. Ku mojemu zdziwieniu wyskoczyła dość szybko dołem. Pomyślałem, że to dlatego, że ciężko jej jest pod górkę, więc powtórzyłem eksperyment. Tym razem stałem pół dnia na głowie, oparty o ścianę. Nic to nie dało. Pieniążek ciągle wypadał tym samym otworem.

Dla pewności próbowałem z innymi przedmiotami i ciągle to samo. Nawet gładkie szklane kuleczki nie chciały podróżować w drugą stronę, ale zaciekawiło mnie to, że wszystkie przedmioty miały różny czas podróży. Postanowiłem to sprawdzić.

Tym razem połknąłem mamy stary zegarek. Bez bransoletki oczywiście, ale nakręciłem go, aby sprawdzić czas podróży. Zegarek podróżował we mnie prawie tydzień, a wskazówka wskazywała, że w środku był tylko dwa dni. Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem. Prowadziłem dziennik przez kilka miesięcy, regularnie wysyłając zegarek w podróż przez moje ciało. Wyniki były ciekawe. Czas w środku był zawsze taki sam. Nawet jak siedział we mnie dziesięć dni. Przyszedł czas na podróż powrotną zegarka i tu niespodzianka. Zegarek wyskakiwał prawie natychmiast. Moneta siedziała tam dość długo. Nie mogłem tego zrozumieć.

Kredki świecowe wysłane w podróż dołem, czy górą nigdy już nie wracały i mam ich w sobie cały kartonik, jaki otrzymałem od wujka.

Kredki, pieniążki, szklane kuleczki i zegarek często wysyłane był w podróż przez moje ciało i kilka z tych rzeczy nigdy nie powróciło. Mam więc w sobie kilkanaście złoty, komplet kredek świecowych i dwie szklane kulki.

Czas szkoły podstawowej był moim najciekawszym okresem doświadczeń. Poznałem tam mojego przyjaciela, z którym często eksperymentowaliśmy wspólnie.

Na początek zdobyliśmy stare zepsute radio lampowe i postanowiliśmy je rozebrać. Radio oczywiście podłączyliśmy do prądu, aby obserwować jak działa w środku. Wtedy dowiedziałem się, że to nie prąd przenosi do łóżka. Kolega obudził się w szpitalu, przewieziony karetką pogotowia.

Wyszła straszna awantura między jego rodzicami i moją mamą. Skończyło się zakazem spotykania się i bawienia prądem.

To oczywiście nie było wykonalne, bo spotykaliśmy się codziennie w szkole i dalej prowadziliśmy eksperymenty. Szybko znaleźliśmy nowe przedmioty dla poszerzania naszej wiedzy.

Na początek była beczka po oleju silnikowym. Wciągnęliśmy ja na górkę w lesie i po kolei wchodziliśmy w nią, a drugi z nas spychał beczkę z górki. Zabawa była przy tym super, dopóki nie wpadliśmy na pomysł zbudowania skoczni. Ja wówczas byłem pilotem naszej machiny. Pamiętam start beczki ze skoczni, ale nie pamiętam lądowania. Obudziłem się w domowym łóżku. Miałem połamane żebra i na długo musiałem przerwać nasze eksperymenty.

II.

Dorastałem w ten sposób i nie oszczędzałem siebie, przez długie lata znacząc ciało licznymi bliznami. Szkoła podstawowa, zawodowa i wojsko. Każdy etap przechodziłem, zdobywając doświadczenie życiowe i blizny. Dużo się wówczas nauczyłem i wiem o wiele więcej niż inni ludzie o zagrożeniach. Pomimo tego nadal przytrafiają mi się przygody taka jak ta teraz. Nie rozumiem tego. Wiem tylko, że taki już jestem i nie zmienię tego.

Długo odpoczywam w kabinie. Mija może godzina, gdy noga już mniej boli, a ręka daje się zginać. Wychodzę z kabiny i uzupełniam załadunek. Gdy kończę mam dodatkowo zmiażdżony paznokieć w zdrowej ręce. Ruszam do polski.

Jestem dumnym kierowcą dużej ciężarówki, zdolnej pomieścić i przewieść nawet dziesięć aut. Jestem w tym dobry i cieszę się dobrą opinią wśród kolegów i przełożonych. Koledzy cenią we mnie moje wieloletnie doświadczenie i wiedzę na temat prawa pracy kierowcy. Często dzwonią do mnie z prośbą o wyjaśnienie jakiegoś przepisu.

„Czy jak skróciłem pauzę tygodniową w tym tygodniu, to mogę ją odebrać w środku tygodnia i następny weekend też skrócić pauzę?”

„Czy mogę jechać w zakazie świątecznym, gdy wracam z zagranicy do miejsca rozładunku?”

Znam odpowiedzi na te pytania. Jak do nich doszedłem? Nauka kosztowała mnie kilkaset złoty i kilkaset euro, ale mam ją i mogę pochwalić się nią przed kolegami.

Szefowie też cenią mnie za tą wiedzę i za doświadczenie. Jestem najstarszym ich kierowcą i nawet powierzyli mi szkolenie nowych kierowców zatrudnianych w firmie.

Nie wiedzą tylko co dzieje się, gdy jestem sam, na trasie, na załadunku. Mam szczęście, gdyż zawsze przytrafia mi się coś, gdy jestem sam. Bez świadków. W samotności. Tak jest lepiej i cieszę się z tego, choć czasami przydałaby się mi pomoc od ludzi.

Kiedyś spadłem z górnego pokładu w czasie załadunku. Tak. Mój auto-transporter ma dwa pokłady. Ładuje się wpierw górny pokład, po czym podnosi się go siłownikami hydraulicznymi i ładuje się dolny pokład. Potem obniża się górny pokład tak, aby mieścił się w wysokości czterech metrów. Taki jest przepis w większości krajów europejskich i nigdy się to nie udaje. To odwieczny problem z załadunkiem samochodów na auto-transporter. Przepis kontra wymagania i zysk klienta.

Stary ford fokus z rozładowanym akumulatorem. Wiem co robić. Wykręcam akumulator z innego auta i wstawiam go pod niedomkniętą maskę fokusa. Tylko tak, aby kable akumulatorowe sięgały. Wjeżdżam na górny pokład, który jest teraz stromo pochylony. Mam doświadczenie i robię to sprawnie. Problem pojawia się, gdy wychodzę z forda. Nigdy to mi się nie zdarzyło, ale tym razem tak. Specjalne antypoślizgowe obuwie na mojej lewej nodze ześlizguję się z pokładu. Tracę równowagę, ale nie spadam, tylko szybko chwytam się rękami. Prawa ręka chwyta błotnik otwartej komory silnika, tuż przy zawiasie maski. Lewa ręka chwyta pręt podtrzymujący maskę. Jestem uratowany. Tak myślę tylko przez ułamek sekundy. Pręt podtrzymujący maskę wygina się i wyskakuje z zaczepu. Maska zamyka się w głuchym Ggggrrruuuu! A ja spadam w tył ! Prawą stopą odbijam się tak, aby spaść na nogi! Powinienem spaść na nogi, ale tak się nie dzieje. Moje ciało odbite stopą od pokładu wraca szybko z powrotem i uderzam żebrami w kant górnego pokładu! Pociemniało w oczach tak, że widzę kilka gwiazdek na niebie! Co za ból!! Co się stało?! Dlaczego nie stoję obok pokładów, tylko wiszę?... Już wiem! Coś trzyma mnie za prawą rękę. Prawa ręka jest tam gdzieś w górze i trzyma mnie w kleszczach zamkniętej maski. Dlaczego nie boli? Wisze tak przez chwilę i zastanawiam się czy mam tam jeszcze palce. Chyba ich nie czuję. Nie jestem pewien. Nie boli mnie dłoń tylko ramię. No i żebra! Jak nie boli to może dlatego, że ich nie ma? Spadła na nią maska samochodu i chyba?...

Nie chcę tak myśleć. Próbuję zacisnąć prawą dłoń. Jednak trochę boli, ale to znak, że mam tam jeszcze palce. Chyba? Podciągam się prawą i lewą ręką do góry, a nogi majtają się w dole szukając podparcia. Nie jestem ciężki, raczej mam niedowagę i z pewnością podciągnąłbym się na dwóch rękach, gdyby nie żebra ocierające się o kant pokładu. Dupa! Za bardzo boli! Nie dam rady!

Nie widzę, że z tyłu za mną, po drugiej stronie ulicy, przygląda mi się staruszek z siatką w jednej dłoni i laską w drugiej.

Stary holender krzyczy coś do mnie w swoim języku, a ja cieszę się z jego zainteresowania. Pomoże mi na pewno.

-Plis!Help! Mi !- Krzyczę do niego i dodaję po polsku w nadziei, że może umie po polsku.- Proszę mi pomóc !-

Staruszek zrozumiał którąś z moich próśb. Przechodzi przez jezdnie. Podchodzi do mnie z tyłu i patrzy przez chwilę na mnie, wiszącego na jednej ręce. Coś mówi głośno, coś pokazuje laską. Czeka.

- Ja nie andestent po holendersku! Ja mówić po polsku i rosyjsku!- Patrzy w milczeniu na mnie i chyba nie rozumie. Znam prawie trzy języki. Polski, rosyjski i trochę angielski. On nie zna żadnego z nich. Dupa!

- Ty andestent angielski?!- Dalej patrzy na mnie i nie rozumie, co mówię. Angielskiego też nie zna. Dupa!

Rezygnuję z jego pomocy i próbuję jeszcze raz wdrapać się na górny pokład. Staruszek w końcu rozumie i czuję jego pomoc. Wpycha mi koniec swojej laski w mój pośladek! Czuje jak moje oczy otwierają się szeroko w przerażeniu! Widzę w wyobraźni, jak jego laska zsuwa się z mojego pośladka i ląduje pomiędzy nimi! Ból żeber gdzieś ginie i wciągam się na górę w błyskawicznym tempie. Jestem na górze! Jednak mi pomógł!

- Danke szyn serdecznie!- Dziękuje mu w niemieckim, mając nadzieje, że rozumie ten język.

Staruszek podnosi tylko lekko czapkę i odchodzi na drugą stronę drogi.

Jestem uratowany! Tak tylko myślę przez kilka sekund, gdy docierają do mnie oczywiste fakty. Prawa ręka schowana pod dokładnie zamkniętą maską samochodu. Wystaję tylko połowa dłoni. Palce są tam gdzieś i mam nadzieje, że są razem z ręką. Nadal nie jestem tego pewny. Otwarcie maski jest poza moją lewą dłonią.

Potrzebny też jest kluczyk do otwarcia maski w fordzie. Kluczyk jest w stacyjce. Dupa!

Ręka uwięziona pod maską nie boli o dziwo. Mam czas na wymyślenie jak wydostać się z pułapki.

Moje doświadczenia z dziurkami w dzieciństwie teraz mają przyjść mi z pomocą. Pluję obficie na rękę i wpycham ją głębiej. Jestem wolny! Palce są razem z dłonią! Bardzo mnie to cieszy!

To był nieliczny tylko przypadek, gdy ktoś był w pobliżu i pomógł mi w tarapatach.

III.

 

Mknę swoją wielką ciężarówką przez drogi europy! Asfalt, asfalt, lasy, pola, asfalt. Jest super i tak się też czuję. Prowadzę wielką ciężarówkę! Czuję się jak ktoś ważny. Jak ktoś odważny. Taki dzielny i odważny facet w wielkim aucie. Nie straszne mi drogi, adresy i ładunki. Wszędzie dojadę, trafie i wszystko załaduję. Aż podskakuje z radości w fotelu, a samochody które mnie wyprzedzają, trąbią mi w powitaniu.

-Jestem de beściak!!- Krzyczę na całe gardło, a samochody przede mną mrugają mi światłami awaryjnymi.

- Wiem! Wiem! Jestem super !- Odpowiadam im choć mnie nie słyszą.

Sięgam za gałkę pokrętła w cb-radiu i przekręcam. Chcę to usłyszeć.

- Kolego z lory? Jesteś na radiu?- Lora to inna nazwa auto-transportera.

- Jestem kolego.- Odpowiadam nieznajomemu, a radość i duma rozpiera mi klatę. Nie raz słyszałem słowa podziwu od innych kierowców. Że to takie odpowiedzialne, że taki drogi towar wiozę. Jak im tłumaczę, że sam muszę załadować auta ich podziw nie ma końca.

- Kolego z lory! Spójrz w lewe lusterko!- Liczyłem na inną zaczepkę do tematu nad moją odpowiedzialną pracą, ale szybko patrze w lusterko.

Dwadzieścia dwa metry za mną sypią się iskry jak z komety Halleya.

-Co tam się stało? Kolego!- Krzyczę do radia i nie wiem, dlaczego to co widzę, mnie dotyczy.

Nie chcę tego wiedzieć i mam nadzieje, że to coś za mną. To nie jest już mój problem.

- Nie wiem kolego! To Twoja lora! Ale radzę Ci szybko zjechać na parking, bo zgubisz pół przyczepy!-

- To na pewno z mojej lory?! Te iskry?!- Pytam się z nadzieją, ale zaraz walę się dłonią w czoło. Co za pytanie? Przecież widzę i wiem, że to z mojego ogona sypią się iskry, a auta uciekają na boki, trąbiąc i mrugając światłami.

- Tak! Kolego!- Chyba się ze mnie nabija?

Dlaczego znowu ja! Dupa! Dupa! Dupa! Znowu ja! Przecież miałem inny plan na dziś! Dojechać do granicy z polską i usmażyć sobie jajka na maśle z cebulką. Ślinka mi pociekła na wspomnienie cebulki w jajkach. Super danie dla prawdziwego kierowcy zawodowego. Wpierw kroję na desce cebulkę w pół talarki. Potem rozgrzewam sporą ilość masła na patelni i wrzucam cebulkę. Gdy jest już szklista, wbijam dwa, trzy jajka i mieszam, dodając sól i pieprz. Nie smażę jajecznicy do sucha. Zostawiam ją niedosmażoną, ale też nie surową. Taką lekko mokrą. Taka jest najlepsza. To nie wszystko. Do takiej jajecznicy najlepszy jest chleb grubo smarowany masłem. Do tego sok z pomarańczy lub herbata. Aż mi zaburczało w żołądku na samo wspomnieni.

-Kolego z lory?!- Krzyczy ktoś w kabinie, odrywając mnie od patelni z jajecznicą. Czego chcę?!

-Przejechałeś właśnie parking! Chcesz tak dojechać do polski?! Dwieście kilometrów?!-

Dupa! Zapomniałem o iskrach.

-Dzięki kolego!- Jestem zły na siebie. Dlaczego zapomniałem? Przecież to ważne!

-Zamyśliłem się nad jajkami!- Dodaję i zaraz tego żałuję. Dlaczego wpierw powiem, a potem pomyślę.

-Wiec uważaj abyś ich nie stracił!- Śmiech kończy naszą rozmowę. Wyłączam radio, a policzki palą mnie jak wsadzone do piekarnika. Wiem jak pieką w piekarniku. Próbowałem kiedyś.

Za kolejne dziesięć kilometrów zjeżdżam na parking.

Idę na tył mojej wielkiej ciężarówki z cichym życzeniem, aby to był tylko zabłąkany kabelek, czy drucik. Odczepię go i dalej w drogę.

Dolny pokład auto-transportera zakończony jest wysuwanym pokładem. Na tym pokładzie, po wysunięciu, można załadować ostatni samochód tak, aby tylne koła stały na tym, wysuniętym pokładzie. W ten sposób auto-transporter bez ładunku ma wymagane osiemnaście metrów i siedemdziesiąt pięć centymetrów. Ale po załadunku na maksa, ma nawet dwadzieścia dwa metry co umożliwia właśnie ten wysuwany pokład. Gdy wysunę ten pokład do końca, pochyla się on ku dołowi, pomagając wjechać na niego, długim i niskim pojazdom. Nie wiem dlaczego, ale pokład jest teraz w tej właśnie pozycji, a jego końcówka leży prawie na asfalcie. Tylko z lewej strony. Prawa stoi sztywno w linii przyczepy. Zaglądam pod wygięty pokład i szybko znajduję przyczynę.

Wypadła jedna z teflonowych prowadnic. Nie ma jej. Dupa! Co robić? Co robić?

Już wiem! Spróbuję związać dolny pokład pasem z górnym pokładem. Dobry jestem!

Ciesze się, że szybko wymyślam rozwiązanie problemu i lecę do kabiny po klucz do skrzynki z pasami. Jeden koniec pasa zaczepiam klamrą o dolny pokład. Drugi koniec pasa zaczepiam o górny pokład. I naciągam za pomocą specjalnej terkotki ( „Terkotka”- Mechanizm pozwalający naciągnąć pas, przy pomocy rolki z zapadkami i ramienia-rączki.) którą ma każdy pas. Pas się napina i dochodzi do momentu, gdy nie mam już siły go naciągać. Pokład ani drgnął. Dupa! Stoi na nim samochód. Fakt. Nie jest aż taki ciężki, abym nie podniósł go pasem. A jednak coś go trzyma. Postanawiam zjechać autem z pokładu i naprawić go bez obciążenia. Samochód ma uszkodzony silnik, więc czeka mnie zepchnięcie go, a potem ponowne wciąganie przy pomocy pasa z terkotką. Nie! Mam inny pomysł.

Odpinam pasy z auta stojącego na wysuwanym pokładzie. Zapinam pasy na otworach tylnych felg i podwieszam je do górnego pokładu. Wracam do kabiny, włączam silnik ciężarówki i pompę hydrauliczną od pokładów. Jestem dumny ze swojego pomysłu. Unoszę górny pokład, a pasy windują do góry tył samochodu z wysuwanego pokładu. Jest teraz bez obciążenia i mogę go naprawić. Jeszcze raz przyglądam się od spodu uszkodzonemu pokładowi. Długo tak leżę i myślę i myślę i już wiem!

Muszę go tylko wciągnąć trochę do środka, a powinien się wyprostować. Chwytam za manetkę zaworu hydraulicznego i powoli przesuwam ją do dołu. Powinno wciągnąć pokład do środka. Tak się jednak nie dzieje. Pokład wygina się w i klinuje w prowadzeniu. Brak teflonu. Dupa! Co teraz?!

Szybko znajduję rozwiązanie. Biorę kolejny pas i zaczepiam go za bok uszkodzonego pokładu.

Chcę pomóc mu równo wsuwać się, wciągając go pasem. Pas jest jednak za krótki, abym mógł go trzymać i jednocześnie stać przy manetkach od sterowania pokładami. To nic! Już wiem co robić!

Zdejmuję niepotrzebną terkotkę z pasa i zawiązuję wolny koniec za moją stopę. Jestem co prawda wyciągnięty od nogi z pasem do skrzynki z manetkami jak struna, ale sięgam. Na próbę sprawdzam czy dam radę wciągać pokład nogą. Dam radę. Więc naciskam powoli manetkę od wysuwanego pokładu. Pokład wygina się w lewo i stoi. Ciągnę nogą i pokład z metalicznym brzdękiem odskakuję w prawo. Znowu manetka, a potem noga. To działa! Koniec pokładu unosi się ku górze i już nie wisi na asfalcie. Tak bardzo podoba mi się mój pomysł, że przesadzam z wciąganiem. Muszę go teraz wysunąć trochę z powrotem. Manetka w górę i pokład klinuję się, ale tym razem w prawo. Dziwne. Nie zaszkodzi szarpnąć nogą. Szarpie i nic. Chwytam się rękami za słup podtrzymujący górny pokład i ciągnę całym ciałem. Lina zaczepiona za pokład, potem moja noga i ja cały wyciągnięty, wiszę teraz w powietrzu i trzymam dłońmi za filar z przodu przyczepy. Ciągnę z całych sił. Metaliczny brzdęk oznajmia mi sukces. Pokład odskakuję w lewo, a ja zwalam się na asfalt. Ręce z jakiegoś powodów postanowiły same się ratować i do końca łapią coś w górze. Padam bokiem na asfalt. Ból jest spory, ale nie tracę przytomności. Jest dobrze! Leże przez dłuższą chwilę bez ruchu i łapię ciężko powietrze. Ból mija i odwiązuję nogę z pasa. Pokład jest na swoim miejscu. Trzyma się teraz równo w linii przyczepy. Opuszczam górny pokład wraz z zawieszonym tyłem auta i zapinam na kołach pasy. Gdy już kończę, wraca ból. Łokieć i biodro bolą jak cholera i ledwo co wdrapuję się do kabiny. Ściągam bluzę. Czuję wilgoć na ramieniu. To krew! Łokieć wygląda jakby go pies pogryzł. Cały czerwony od krwi i chyba bez skóry?! Szybko zaglądam zdrową ręką do rękawa i nie znajduję jej tam!

-Gdzie jest moja skóra z łokcia?!- Krzyczę w złości i przerażeniu i nie wiem co robić.

Odrywam spory kawałek ręcznika papierowego i przykładam do czerwonej plamy na łokciu.

Co robić?! Co robić?! Już wiem! Trzeba ranę odkazić czymś! Nie mam wody utlenionej, ale mam ćwiartkę spirytusu. Często robię sobie herbatkę z prądem na kolacje i teraz ciesze się, że wszystkiego nie wypiłem. Sięgam do górnego schowka nad kierownicą, gdzie trzymam dokumenty i wyciągam buteleczkę do połowy wypełnioną czystym spirytusem. Wiem co robić. Widziałem to nie raz na filmach, gdy postrzelony bohater oblewał ranę właśnie alkoholem. Łyk do ust dla odwagi i chlust na ranę. Będzie bolało, wiem, ale dam radę.

Więc zaczynam. Łyk do ust. Piecze, ale połykam szybko. I chlust na ranę. Nie jest tak źle, jak wyglądało to na filmach. Wcale nie pieczę. Już mam się zaśmiać, gdy piekielny ból rozpala mi łokieć.!

-Dupa! Dupa! Dupa! Jak boli!- Wrzeszczę w zamkniętej kabinie na całe gardło, a pięścią zdrowej ręki uderzam w kierownicę, próbując zrównoważyć ból.

Ból nie mija tak szybko. Trwa bardzo długo, a ja nie potrafię nic wymyślić. W końcu, gdy mija, wpadam na pomysł wytarcia resztek spirytusu, ręcznikiem papierowym. Ręcznik ściera resztę krwi i widzę, że skóra jest na miejscu. Cieszy mnie to. Krew nie cieknie, więc faktycznie spirytus jest dobrym środkiem na rany. Szkoda tylko, że tak to boli. Oj Boli.

Dojeżdżam do polski i zjadam swoją ulubioną jajecznicę. Nie jestem już taki szczęśliwy jak przed kilkoma godzinami. Czuję się do dupy!

Powracają zawsze te same pytania. Dlaczego zdarza mi się tyle omyłek? Dlaczego moje pomysły są dla mojego ciała niezdrowe? Co robię nie tak? Nie jestem głupi. Zdałem podstawówkę. Potem zawodówkę. Zdałem kolejne egzaminy na prawo jazdy. B, C, E. Wszystko za pierwszym razem.Nie mogę być głupi.

Więc co jest we mnie takiego, innego, co pakuje mnie w kłopoty? Udaje mi się rozwiązać problemy, ale często, prawie zawsze, mam potem coś zadrapane, skaleczone, złamane lub zmiażdżone.

Czy jestem jakiś inny? Czy tylko mam pecha? Nie znam na to odpowiedzi. Wiem tylko, że całe moje życie jest jedną wielką przygodą, a porażki są jego częścią. Tak wolę myśleć. Jest łatwiej.

Myślę też, że nie ma na świecie człowieka, który nie ma wpadek. Wszyscy uczymy się czegoś pierwszy raz i popełniamy błędy. Wszyscy żyjemy pierwszy raz, więc skazani jesteśmy na popełnianie błędów. Takie jest po prostu życie.

Ja się z tym pogodziłem.

Czy ty też?

Skomentuj utwór (0)

Dorota Surdej
Dorota Surdej ·
9 lat temu
Wiesz, że dzieci według Buddyzmu i Islamu muszą płacić za wszystko tak samo, tylko w Europie są rozbastwione, bo nawet w Ameryce Północnej każą je adekwatnie do winy. A gdyby to dziecko wydarło sie tak w Birmie, to z mety ucięto by mu język lub wywieziono na odludzie i pozostawiono tak długo aż zrozumie swój błąd, ale czasami się o nich zapomina i umierają z głodu lub wycieńczenia. Taka ciekawostka, przecież litość to wielka głupota. Nikt obyty nie wychowuje dzieci po to tylko, aby umierały z powodów tak błachych jak brak ogłady. Niestety często głupota rodziców nie zna granic.
Dorota Surdej
Dorota Surdej ·
9 lat temu
Błędy- jedno, a nauka na nich-drugie. Wiesz czytam Twój tekst od kiedy jestem tutaj zalogowana. Ciekawa jest perspektywa opisu, dystans z jakim podchodzisz do tematu, po za tym morał. Wszystko jednoznacznie zgrane.
Maksim Wolff
Maksim Wolff ·
9 lat temu
Dziękuję za komentarz.
Svetlana
Svetlana ·
9 lat temu
Bardzo fajnie sie czyta, napisane s humorem i z wiedza o prawdziwym zyciu ^^