Złudzony kulawy kot
PROLOG
Kulawy kot bezszelestnie sunął po betonowej szosie. Czekałem tylko kiedy przejedzie go jakiś większy pojazd. Uwielbiam widok rozmiażdżonej kociej czaszki. Moją uwagę przykuło jednak coś innego. Padający deszcz. Niby nic niezwykłego, a jednak zaskakującego. Wody mamy dosyć, a pada już trzeci dzień bez przerwy. Nie jakaś szczególna ulewa, ale ot taki zwykły kapuśniaczek. Kropla za kroplą leniwie spadają z nieba. Kap, kap, kap... I tak trzecią dobę.
Usypiająco to na mnie działało niezwykle. Takie monotonne kap, kap. Żeby do tego było jeszcze chociaż jakieś bum, bum i błysk. Powieki ciążyły mi strasznie. zacząłem się więc zastanawiać, po co nam powieki potrzebne. Żeby gałka oczna nie wyschła? Przecież i tak dosyć łez wylewamy dnia każdego bożego. Po co w ogóle nam potrzebne oczy są? Ja mam już dość patrzenia na wszechogarniającą nędzę, niewiarę, konsumpcjonizm, zatracenie prawdziwych wartości. Mam dość oglądania głupawych holiłudzkich filmów, nieśmiesznych programów satyrycznych, sekspełnych realityszołów i niewnoszących nic do naszych intelektów tokszołów. Po co mam słuchać o planach i marzeniach ekipy rządzącej? Czy ja publicznie opowiadam o tym, ze chciałbym zbawić świat, by wszyscy równi byli i pachnący, żeby prawdziwe wartości wysunęły się na top naszych pragnień? Nie, o tym nie mówię, bo nie wierzę, by to kiedykolwiek się spełniło. Nadzieja już dawno zgasła w moim wyimaginowanym duchowym sercu. Czy istnieje w ogóle coś takiego jak dusza? Czemu duszę nazywamy sercem a nie wątrobą? Kap, kap, kapuśniaczek...
A w ogóle do kapusty pokrewieństwa żadnego, może dalekie, nie ma. Kap, kap... I tak trzecią dobę.
Zwariować można od tej monotonii. Woda jest nudna. Przezroczysta, bez smaku, bez zapachu - zero ciekawości wzbudza. Wzbudza raczej wstręt do monotonii, do jednolitości, znudzenie, zmęczenie. Usłyszę pewnie zaraz, że przecież woda to życie, że ona pragnienie zgasić umie. Mojego pragnienia nigdy nie zgasiła i wątpię, by w tym temacie osiągnęła sukces znaczący. Bólu nie ukoi, bo to nie środek przeciwbólowy - chociaż starałaby się z sił wszystkich - nie da rady.
Pochodna jej alkoholowa takim jest samym ścierwem jak i ona. Wypróbowałem ją na wszystkie sposoby. Nie dość, że o smutkach nie pozwala zapomnieć, to wygrzebuje z przeszłości jeszcze większe boleści, wspomnienia, o których zdawało się, że już dawno zapomniałem. Kap, kap, kap...
A głupi kulawy kot nadal bezszelestnie sunie po mokrej asfaltowej drodze. Zdawało mi się najpierw, że droga ta jest z betonu, jednakże myliłem się, za co przepraszam najmocniej. Nie jestem specjalistą do spraw materiałów budowlanych. Skłonny byłbym i teraz w wątpliwość podać nawet to, czy to na pewno jest asfalt. Nie wiem. Nie mam głowy do rozmyślań na ten temat. Moja ograniczoność mi na to nie pozwala. Mniejsza o to. Mi owa droga ukazuje się jako asfaltowa i właśnie asfalt przyjmuję za jej istotę. Zresztą, jakie znaczenie ma w tym momencie to, czy szosa jest betonowa, czy raczej asfaltowa? Nie ma to większego wpływu na moje opowiadanie, na wytłumaczenie, dlaczego właśnie tutaj siedzę przy tej, bądź co bądź, twardej drodze, moknąc straszliwie na deszczu i gapiąc się na kulawego kota, chociaż równie dobrze mógłbym siedzieć wygodnie w domu i gapić się w pudło, to jest telewizor, ściskając w ręce pilot, w drugiej zaś butelkę z piwem, w której to butelce zapewne działoby się więcej niż wówczas w mojej głowie. Kap, kap, kap, kapuśniaczek i ziemniaczki ze smażoną kiełbasą.
ROZDZIAŁ PIERWSZY I OSTATNI
Było około godziny dziewiątej, gdy mrok ogarnął całą ziemię. Nic w tym dziwnego. Słońce musiało wreszcie zajść. Siedziałem, siedząc, usiadłszy najpierw. Na czym siedziałem? A na dupie. Bo na czym miałbym niby siedzieć? No dobrze, na pupci. Pięknej gładkiej pupci. Czy ona taka gładka? Przecież nie o moim tyłku miałem rozprawiać. Chociaż ciekawi mnie to, jak on wygląda na żywo. Niby widziałem go w lustrze, ale to nie to samo, co zobaczyć go bezpośrednio. Próbowałem kiedyś, ale gdy się obróciłem, coś strzeliło mi w kręgosłupie i od tej pory próbować ponownie nie odważyłem się.
Więc siedziałem. Siedziałem i myślałem. O czym - nie pamiętam. Domyślać się mogę, że o rzeczach wzniosłych, niezwykłych, których nie zdoła zrozumieć pospolity człowiek. Trzeba mieć do tego głowę nietęgą, do takich umysłowych ćwiczeń przyzwyczajoną - po prostu nienormalną.
Tylko należy rozważyć, jaki typ głowy uznajemy za normalny. Czy głowę jajowatą, kulistą, a może trochę taką i taką, spłaszczoną na biegunach, a może wklęsłą? Kwestia gustu.
Kontynuując moje opowiadanie, muszę ustalić wreszcie miejsce akcji. Tylko czy to można nazwać akcją, takie monotonne siedzenie, naiwne czekanie na znak z nieba. Ano, czekałem właśnie na znak. Tylko, że nie z nieba. Siedząc na wysłużonym fotelu, czekałem w milczeniu na sygnał. I doczekałem się. Ktoś zadzwonił do drzwi.
Wstałem. Otworzyłem. Za drzwiami ku mojemu zdziwieniu stał ten, którego się spodziewałem. Zaprosiłem go do środka. Zapytałem grzecznie, czy pragnie się czegoś napić, na co on odparł, że to co zwykle. Zapytałem:
- Co jest tym co zwykle?
- To co zawsze.
- Aha. Zapomniałem. Już się robi.
- Co u Ciebie? - zapytał.
- E tam, to co zwykle - odparłem.
- Czyli nic nowego?
- To co zawsze. A co u Ciebie?
- Nic niezwykłego. Nuda. Brud. Zmartwienia.
- Jakie zmartwienia? Myślałem, że nie masz zmartwień.
- No i właśnie to jest moim zmartwieniem - nie mam zmartwień.
Starałem się z całych sił nadążyć za jego tokiem myślenia, ale musiałem uznać niestety jego umysłową wyższość, zwycięstwo jego mózgu nad moim. strasznie się z tym czułem. To mnie jeszcze bardziej przygnębiło. Już teraz wiem, o czym wcześniej nie napisałem - o powodach mojego przygnębienia. Sam wiele dni próbowałem rozgryźć, co przyczyną jest takiego stanu emocjonalnego. Ten cały smutek i schmerz wziął się jakby z niczego, sam z siebie. Nie jestem jednak tak naiwny, by uwierzyć, że może się wziąć coś z niczego. Dlatego drążyć zacząłem coraz głębiej i wreszcie dotarłem do źródeł przygnębienia. Otóż było nim przygnębienie. Cokolwiek miałoby to oznaczać, wystarczyło mi do spokojnej egzystencji i zaspokojenia ciekawości dotyczącej moich emocji.
Siedzieliśmy przez dłuższą chwilę bez słowa, patrząc sobie nawzajem głęboko w oczy. Nie wiem, jaki był w tym cel, ale mi przynajmniej udało się nie wyczytać nic ze źrenic oponenta. Co on zobaczył w moich ślepiach - nie wiem. Chyba nic, a przynajmniej nie zdradził tego swoim zachowaniem ani także mimiką, która nie dawała wyraźnych sygnałów, by w moich niebieskich oczach było coś nadzwyczaj ciekawego. W sumie to sam nie wiem, co miałoby niby w nich być, jeśli w głowie miałem wówczas zupełną pustkę, a w tak zwanym sercu żadnych konkretnych emocji.
Zagwizdało. Woda się ugotowała. Ugotować to wyraz pokrewny w jakiś tam sposób z przygotować. Dlatego ta gotująca się woda, a potem ugotowany już wrzątek, na myśl przywiodły mi to, jak ja się przygotowywałem. Godziny przed złotym słoneczkiem z nadzieją, że ono jest tym, czego pragnę. Wmawiałem sobie to przez sześć kolejnych lat, a potem, jak już klamka zapadła, jakby czar prysł i zapragnąłem znów tego, co niewieczne. Kiedy już nasyciłem się tą niewiecznością, poczułem się pełny i wszelkie pragnienie zniknęło w otchłani nasycenia. Nasycenie natomiast spowodowało nudę, bo przez te wypełnienie ciała i wnętrza nie usiłowałem niczego osiągnąć, a człowiek przecież ma naturę, która zmusza go do tego, by obrał sobie cel, którego wówczas nie miałem, a bark destylacji to stagnacja, bezruch, czyli brak działań powodujący wszechbytną nudę.
- Proszę - powiedziałem, dając mu szklankę z wrzątkiem.
- Dziękuję - odrzekł, odbierając ode mnie tęż szklankę z wrzątkiem.
- Nie ma za co.
- A co do tego?
- Do czego?
- Do wrzątku. Nie myślisz chyba, że będę pił sam wrzątek. Zwykle lubię coś jeszcze do tego.
- A co do tego?
- Może herbatę...
- Sypaną czy rozpuszczalną?
- Może jednak kawę...
- Sypaną czy rozpuszczalną?
- Herbatę w saszetce.
- Się robi - odpowiedziałem beznamiętnie.
Nie lubiłem go. Nie wiem, po co przyszedł. Każde nasze spotkanie wyglądało zawsze tak samo. Przychodził. Siadał. Kilka utarczek słownych, gierek. Prosił o to co zwykle. Wstawiałem wodę. Zagwizdało, po czym zawsze wstawałem, by herbatę w saszetce wrzątkiem zalać. Dawałem mu szklankę. Wypijał. I pożegnawszy się grzecznie i podziękowawszy, wychodził. Jednakże to, że może przez moje roztargnienie, a może raczej machinalizację odruchów, zapomniałem zalać wrzątkiem saszetki z herbatą, nalawszy gorącą wodę do pustej tylko szklanki, wskazywało na to, że dzisiejsza jego wizyta nie będzie taka jak setki wcześniejszych.
Włożyłem więc do wrzątku, który w szklance już był, saszetkę z herbatą, która momentalnie zaparzyła się. A może mi tylko zdawało, że to moment był, się. Może akurat wtedy miałem tę chwilę, kiedy czas biegnie szybciej niż zwykle. A jak szybko czas zwykle płynie? Policzył ktoś kiedyś prędkość upływu czasu? Nie mogąc jednoznacznie określić, czy to tylko moje złudzenie, mój punkt odczuwania rzeczywistości, czy czas rzeczywiście przyspieszył i herbata zaparzyła się szybciej niż zwykle, zapytałem:
- Co cię do mnie sprowadza?
- Nic szczególnego. To co zwykle.
- Czyli nic?
- W rzeczy samej.
- Czyli co?
- Herbata.
- No to rzeczywiście nic. Czymże jest herbata wobec wieczności i wszechogarniającej nas i niekończącej się materii, której nikt nie policzyć zdoła.
- Zdoła. On zdoła ją policzyć.
- Ty chyba śmieszny jesteś. Przecież jego nie ma.
- Ależ jest. Tylko ty Go nie widzisz.
- Nie widzę, bo go nie ma. Nigdy nie było. Miałem złudzenie optyczne, a rzekłbym, że nawet psychiczne, że on rzeczywiście jest. Na szczęście przestałem brać środki halucynogenne.
- Co nazywasz środkami halucynogennymi?
- Oj, wiele gestów, przedmiotów błahych, które niegdyś miały dla mnie niebłahe znaczenie, nie wiedzieć czemu. Nadprzyrodzone moce przypisane zgiętym kolanom i połączonym dłoniom, czy to nie śmieszne? Człowiek o zdrowych zmysłach od razu zauważy w tym niedorzeczność i jakąś głupią dziecinną ufność. Jego nie ma.
- Jest, jest. Kiedyś to zrozumiesz. Gdyby Go nie było, mnie nie byłoby tutaj każdego dnia. A jednak wierzę, że kiedyś zmusisz się do tego, żeby Go odszukać. Odszedłeś zbyt daleko i zgubiłeś drogę, którą już szedłeś. A droga była dobra. Nie asfaltowa, lecz piaskowa. Dziurawa. Niepołatana. I nie przeszkadzało ci to. Nagle doszedłeś do wniosku, że jest ci za ciężko, zapomniawszy o tym, że w razie wszelkich przeciwności miałeś zgłaszać się zawsze do Niego po pomoc. On jest. Bo ja tu jestem. Uwierz.
- Co to znaczy wierzyć?
- Mieć pewność.
- Co to znaczy mieć pewność?
- Wiedzieć.
- Co to znaczy zatem wiedzieć?
- Poznać.
- Jak można poznać?
- Zmysłami. Dotknąć, powąchać, posmakować, poczuć, usłyszeć, zobaczyć. To takie proste. Wiesz o tym. Doświadczyłeś przecież tego. Ja wierzę, że to, co trzymam od paru minut w ręce, to szklanka z gorącą herbatą. Jeśli wierzę, to mam pewność, bo wiem, że moje zmysły się nie mylą. Zapach, smak zdradzają mi, że to naprawdę jest herbata. I nic mych zmysłów nie oszuka oprócz omamów. Ty masz omamy. Wizje, że to, w co wierzyłeś, nie jest Prawdą. Straszne to złudzenia. Nieprawdziwe złudzenia. Dlatego tu jestem każdego dnia. Posiedzę, pomilczę, wypiję herbatę i pójdę. Niby nic niezwykłego. Daje ci to pewnie do myślenia, nieprawdaż?
- Daje, daje, ale co z tego, że daje? Ludzie też dają - kobiety dają i mężczyźni dają. I co z tego mają? Zatracają siebie w chwili przyjemności. Te twoje zwykłe czynności są jednak na tyle irytujące, że one same siebie zatracić nie potrafią. Wiercą, wiercą w głowie dziurę z nadzieją, że napełnią ją niezwykłymi myślami, twórczym zapędem, uniesieniem, a może chwilą zadumy nad tym, kim jestem, kim być chciałem i czy spełniłem swoje oczekiwania, czy robię to, do czego jestem zrodzony z matki ziemi, czy wykorzystuję swoje wszystkie zdolności, a może niektóre cenne utraciłem, bo o nie nie dbałem. Ta twoja herbata doprowadza mnie do szału. Mam nieraz wrażenie, że eksploduję. Może zbytnio wczuwam się w stan cząsteczek wody, które drgają w tym wrzątku szybciej niż zwykle. Nie mogę także za każdym razem, gdy tu jesteś, uwierzyć w to, że wciąż myślisz i ufasz swojej intuicji, że uda ci się udowodnić mi, że źle wybrałem. To mój wybór i uwierz - wybór przemyślany. To nie pragnienie chwili, jakieś ubzduranie, zapomnienie, zatracenie. To raczej rozczarowanie. Na co ten cały cyrk? Szopka dla kogoś kogo nie ma. Zazdroszczę jemu i jego rzekomym sprzymierzeńcom pomysłów, którymi przyciągnęli do siebie takie rzesze zbałamuconych ludzi.
- Nie mam intuicji - to po pierwsze. To On mi każe tu przychodzić. Wiem, że jesteś przygnębiony. Może ci czegoś brakuje? Może tęsknisz za Nim?
- Jak mogę tęsknić za kimś nieistniejącym?
- Kiedyś znów Go odwiedzisz. On na ciebie czeka.
- Niech czeka do usranej śmierci.
- Śmierci On nie doczeka.
- To niech całą nawet wieczność na mnie czeka.
Wtedy właśnie pojąłem, że mój towarzysz może mieć rację. I nie wiedziałem już, czy moje myśli są omamami, czy to wszystko mi się tylko zdaje, czy mam złudzenia, że kiedyś miałem złudzenia, a może miałem je naprawdę. Może on istnieje, a nie jest tylko wytworem wyobraźni fanatyka.
Skomentuj utwór (0)
- Zaloguj się, aby móc komentować utwory innych użytkowników -