Niesłyszalna kołysanka i sny z dzieciństwa

Kamil Olszówka
31.47.2023 23:47·~ 8 min. czytania

I.

 

     Mój maleńki saksofonisto,

Będący jedynie małą, plastikową figurką,

Szpulce nici rozmiarami ledwo co dorównującą,

Bym mógł cię objąć niewielką swą rączką.

Przy łóżku stojąc na nocnej szafce,

Na swym maleńkim złotym saksofonie,

Wygrywałeś mi niesłyszalną kołysankę,

Rozniecając po zmroku mą senną wyobraźnię…

 

Kołysanka ta choć ludzkim uchem niesłyszalna,

Ku tajemnicom przeszłości wyobraźnię mą unosiła,

I niosła się ma senna imaginacja,

Czarodziejską melodią zaklęta…

Zaczarowałeś dźwiękami swej niesłyszalnej kołysanki,

Uśmiech najwspanialszej nauczycielki życia Historii,

By w snach moich nocą się objawił,

Dziecięcymi emocjami dnia codziennego przywołany…

 

Zaś długimi nocami tajemnicza Historia,

W snach mi uchylała swych niezliczonych tajemnic rąbka,

Szepcząc do ucha o sekretach średniowiecza,

Zaklętych w prastarych małopolskich legendach…

Niczym moja pierwsza w życiu nauczycielka,

Nie z namacalnej rzeczywistości lecz wyśniona,

Opowiadała mi o sekretach starożytnego świata,

Oprowadzając po rozmaitych dziejów bezdrożach…

 

Śpiąc otulony puchową pierzyną,

Wraz z strzegącą mnie maleńką saksofonisty figurką,

Ofiarowywałem mą wyobraźnię niezliczonym snom,

Nawiedzającym mnie każdą szczęśliwego dzieciństwa nocą,

Wędrując przez niewysłowienie piękne sny,

Po tajemniczych światach nieznanych,

Dla rozbudzania dziecięcej mej ciekawości,

Za rękę przez troskliwą Historię oprowadzany…

 

II.

 

Przez tysiące niezwykłych małopolskich nocy,

Wtulając w dzieciństwie głowę w wypchane pierzem poduszki,

Wędrowałem w snach do świata legend i baśni,

Snutych niegdyś wieczorami przez starych gawędziarzy,

Ochoczo przeze mnie wówczas zasłyszanych,

W pamięci kilkulatka dobrze wyrytych,

Zaś długimi nocami przy księżyca pełni,

Odmalowujących się pędzlem sennej wyobraźni…

 

Niegdyś w dzieciństwie zawędrowałem w mych snach,

Przed dumne oblicze legendarnego króla Kraka,

By legendarnemu władcy lechitów uniżony pokłon oddać,

Z nieporadnością a pociesznością rezolutnego kilkulatka.

Widząc mój pokłon oddany Krakowi nieporadnie,

Jasnowłosa Wanda roześmiała się serdecznie,

Nagradzając dziewczęcym uśmiechem,

Me poczynienia hołdu staremu Krakowi staranie…

 

Zaś wzruszony Krak stary,

Dobrotliwie się uśmiechając brwi zmarszczył,

Kładąc dłoń pomarszczoną na ramieniu moim,

Wyszeptał mi do ucha sekret przedziwny…

A była to jego wielka tajemnica,

Na kartach kronik nigdy nie odnotowana,

Przez średniowiecznych kronikarzy szyderczo wyśmiewana,

Gdy z ust ludu w bajaniach starców padała…

 

Było bowiem tajemnicą pradziejów niepamięcią zasnutych,

Co we śnie tylko mnie zdradził,

Iż smoka wawelskiego sam niegdyś oswoił,

Niczym wiernego rumaka bez trwogi dosiadłszy…

I dosiadając go niczym narowistego konia,

Pędził na nim przez rozległe przestworza,

Przecinając smoczymi skrzydłami ogromnych chmur kłębiska,

Śnieżnobiałych niczym niegdyś Wandy i Waleski lica…

 

III.

 

Z dziecięcą ciekawością kilkulatka,

W snach stukałem piąstką w czoło kamiennego Sfinksa,

Ciekawym wielce będąc jak zareaguje rzeźba,

Stworzona ludzką ręką z martwego kamienia.

Czy mająca ludzkie rysy kamienna statua,

W śnie mym na mnie się nie pogniewa,

Za próbę odwiecznego jej spokoju naruszenia,

Prostoduszną dziecięcą ciekawością świata…

 

Wtem w sennym koszmarze Sfinks nagle ożył,

W pogoń za mną natychmiast się rzucił,

Rzeźbionymi łapami oderwawszy się od ziemi,

Począł czynić susy wzdłuż schodów kamiennych…

I miałem w dzieciństwie jeden straszny sen,

W którym kamienny Sfinks nocą gonił mnie,

Po wijącym się nadkruszonych schodów labiryncie,

Z którego z koszmaru przebudzenie było jedynym wyjściem…

 

Przebierając w mym śnie krótkimi kilkulatka nóżkami,

Z płaczem pędem zbiegałem kamiennymi schodami,

Srogiego Sfinksa mając wciąż za plecami,

Nie zaprzestałem ku przebudzeniu panicznej ucieczki.

Bacząc by na stromych stopniach,

Biegnących w sennego koszmaru przepaść,

W razie niefortunnego w zapamiętałej rejteradzie potknięcia,

Nie paść łupem bezdusznego Sfinksa…

 

Dopiero szeroko otwarte w środku nocy powieki,

Od pogoni strasznego Sfinksa mnie uwolniły,

Gdy w środku nocy cichutkim płaczem zakwiliłem,

Na pierwsze koszmaru po przebudzeniu wspomnienie…

I przyjazna czerń matki nocy,

Wybawieniem bywała w dzieciństwie od koszmarów sennych,

Na wyobraźnię kilkulatka po zmroku czyhających,

Niczym na zbłąkane w lesie jagnię drapieżnik…

 

IV.

 

Wyśniłem w dzieciństwie lot mitycznego Ikara,

O anielskiej twarzy nastoletniego chłopca,

Którą ma senna wyobraźnia tak odmalowała,

By przypominała tę z antycznych posągów Hermesa…

Lecz Ikar w mym śnie był zwykłym chłopcem,

Biegającym po łąkach z samodzielnie zbudowanym latawcem,

Unoszonym przez przesiąknięte dziecięcymi emocjami powietrze,

Ku kiełkującej w duszy młodego konstruktora uciesze…

 

Zbudował go w starej szopie z deseczek cieniutkich,

Kolorową bibułą misternie powleczonych,

W budowę prostego latawca serce swe włożył,

Wieńcząc pracę sukcesem niezmiernie się ucieszył…

I biegnąc rozpromienionym przez skrzącą zielenią łąkę,

Wypuścił ku niebu mieniący się kolorami latawiec,

Z długim udekorowanym wielobarwnymi wstążkami ogonem,

Łaskoczącym łąk rozległych wysoką bujną trawę…

 

Wtem zbudowany przez niego latawiec,

Niezrozumiałym ludziom snu prawem,

Począł nagle unosić go w powietrze,

Zapachem lata tak cudownie przesiąknięte…

Widząc oddalającą się pod stopami ziemię,

Okrasił twarz dziecięcą najserdeczniejszym uśmiechem,

Wznosząc ku niebu tym tęskniejsze spojrzenie,

By otuliło go swym skrzącym błękitem…

 

Niesiony wiatrem uśmiechając się szeroko,

Przeleciał w mym śnie nad moją głową,

Serdecznie przy tym machając mi ręką,

Poddając się ochoczo powietrznym prądom.

Ku nieznanej przygodzie wciąż się unosząc,

Radosnymi emocjami porwany ku niebiosom,

Rozpromieniony wzbił się ku śnieżnobiałym chmurom,

Z oczu mych wkrótce całkiem zanikając…

 

V.

 

Zdążając we śnie do wiejskiego kościoła,

Ceglaną jego wieżę dostrzegając z daleka,

Śniąc nie mogłem się spodziewać,

Iż ukryty w jej cieniu Anioł na mnie czeka.

Z daleka obserwując mnie bacznie,

Zza wieży wyłaniając się niepostrzeżenie,

By niezrozumiałym ludziom snu prawem,

Powitać mnie u drzwi kościoła tajemniczym uśmiechem…

 

I sen miałem, w którym wielki Anioł,

Uniósł mnie ku niebu niewidzialną ręką,

Łagodnie przy tym się uśmiechając,

Anielskim uśmiechem twarz rozpromieniając.

W śnie tym tajemniczym świetlisty Anioł wielki,

Uniósł mnie wysoko ku chmurom śnieżnobiałym,

Majestatycznie po błękitnym niebie płynącym,

Na skrzącą zielenią ziemię cienie rzucającym…

 

Ku słońca promieni tysiącom,

Uniesiony zostałem mą senną wyobraźnią,

Która to odmalowała w mej głowie ciemną nocą,

Porywającą mnie świetlistą dłoń anielską…

Bym mógł wieżę wiejskiego ceglanego kościółka,

Zobaczyć we śnie z lotu ptaka,

Która dotąd z ziemi jedynie podziwiana,

Wyobraźnię kilkulatka zawsze rozbudzała…

 

Bym mógł krzyża na kościelnej wieży,

Z czcią dotykać swymi dziecięcymi rączkami,

Dając upust dziecięcej swej ciekawości,

Podziwiając krzyż w blasku słońca skrzący…

Bym krzyż żelazny ucałował,

Szepcząc we śnie dziecięcej modlitwy słowa,

Która choć niedojrzała i prostoduszna,

Nikomu przede mną nie była znana…

 

VI.

 

Gdy księżyca blask srebrzysty,

W maleńkim twym saksofonie zatopiony,

Zmuszonym był nieśpiesznie go opuścić,

Spływając z wolna po blacie drewnianej szafki…

Gdy z winy ustępującej przed świtem nocy,

Zmuszony byłem żegnać me senne obrazy,

Pośród w żyznej glebie budzącej się świadomości,

Kiełkującej z wolna za nimi tęsknoty…

 

Próbując jeszcze wyobraźnią się uchwycić,

Odpływających z wolna obrazów sennych,

Niczym powiew wiosennego wiatru ulotnych,

Niczym łamliwe pieczywo kruchych,

By niczym najdrogocenniejsze klejnoty,

Zamknąć je w szkatule wspomnień dziecięcych,

Ukrytej chciwie w najskrytszych zakamarkach pamięci,

Wydobywanej niekiedy pośród dorosłego życia refleksji…

 

Zmuszony byłem mych płonnych starań zaniechać,

Odrywany od tajemnic nocy blaskiem słońca,

Za horyzontem nowych wyzwań wschodzącego z wolna,

By dniu nowemu niepodzielnie zakrólować…

Lecz zaraz po przebudzeniu,

Po pierwszym sklejonych powiek rozwarciu,

W pierwszych promieni słońca blasku,

Witałem zamglonym wzrokiem strażnika mych snów…

 

Który to podczas trwającej w dorosłe życie przeprowadzki,

Z przytulnego pokoiku dziecięcej beztroski,

Z czasem gdzieś mi się zawieruszył,

Zabierając wraz z sobą mych snów sekrety…

Lecz zapewne gdzieś na starym strychu,

Pośród zasnutych pajęczyną kątów,

Niesie się niesłyszalny dźwięk jego saksofonu,

Wyczarowujący niegdyś magię mych snów…

 

- Wierszem tym chciałem oddać hołd kilku moim najbardziej niezwykłym snom z okresu przedszkolnego dzieciństwa.